top of page

DZIEŃ ZWYCIĘSTWA
only in Polish

Rafał nie mógł znaleźć sobie miejsca w ich nowym łódzkim mieszkaniu. Wprawdzie był to pierwszy dom, jaki w pełni utrwalił się w jego dziecinnej pamięci, a więc powinien mu się kojarzyć z przytulnym, rodzinnym gniazdem, ale tak na prawdę nie mógł się z nim oswoić. A może to raczej mieszkanie nie pozwoliło się przyswoić, udomowić, zawłaszczyć. Może właśnie chodziło o zawłaszczenie? Choć niewątpliwie należało do nich: zostało oficjalnie przydzielone ojcu z racji jego funkcji w wojsku, w ramach której major Brzeski musiał zasłużyć się na tyle, by dostać w posiadanie ten ogromny, luksusowy lokal. Znajdował się on na terenie fabryki włókienniczej i w czasie okupacji należał do jej właściciela, zamożnego Niemca. Czuło się jakby ta posiadłość zamieszkiwana przez ich niedawnego wroga też traktowała ich wrogo. Ich rodzina, rozproszona i bezdomna po Powstaniu, znalazła tu  schronienie po swej tułaczce. Wszyscy — mama, ojciec, dziadkowie i Rafał, znaleźli się znowu razem, wreszcie w bezpiecznym miejscu. Miejsce to jednak nie wydawało się przyjazne. Czuło się, że mieszkanie traktuje ich jak intruzów. Darzyło chłodem swojego ogromu i obcości. Skórzane fotele nie obejmowały ich służebnie, tak jak należałoby się gospodarzom, ale ledwo tolerowały na swoich czarnych, zimnych obiciach. Kredens otwierał się niechętnie, podłoga brzydko skrzypiała pod nogami, piece niespodziewanie zaczynały dymić. Biblioteka była pełna książek w twardych oprawach, które mogłyby być pouczające i ciekawe, kiedy jednak próbowali do nich sięgnąć, konfrontował ich hieroglificzny gotyk, który zdawał się z niż szydzić. Poza tym każda z książek naznaczona była też piętnem cudzej własności, ekslibrisem z nazwiskiem H.J.Bennich. 

 

Sąsiedztwo fabryki nie pozwalało o sobie zapomnieć. Monotonny, rytmiczny dźwięk maszyn włókienniczych towarzyszył im dzień i noc, bo fabryka pracowała bez przerwy, na trzy zmiany. Grube mury wygłuszały wprawdzie ten natrętny hałas, ale, mimo, że mieszkanie było na drugim piętrze, a front kamiennicy był od ulicy, większość okien wychodziła na podwórze fabryczne;  hałas był właściwie wszechobecny. Przyzwyczaili się do niego, ale było to jakby ten nieustający stukot, jakiemu ich dom był poddawany wbijał im do głowy jakiś mechaniczny komunikat przekazujący im coś w niezrozumiałym i bezdusznym języku, nie dając im spokoju. 

 

W całym mieszkaniu jedynie kuchnia wydawała się miejscem cieplejszym i łaskawszym, mimo, że wchodziło się do niej od strony fabrycznego podwórka. A może właśnie dlatego wydawała się bardziej swojska. Prowadziły do niej bowiem schody kuchenne przeznaczone dla służby i rzemieślników, a zatem przebywanie tam nie sugerowało własności i pańskości, jaka była prowokacyjnie demonstrowana wówczas gdy wchodzili do mieszkania główną klatką schodową, depcząc marmurowe schody i obłapiając wypolerowane poręcze. 

 

Były też inne, bardziej osobiste powody, dla których Rafał lubił przebywać w kuchni. Czuł się tam dobrze, bo ich kucharka i służąca Kazia lubiła go. Dawała mu smaczne kąski do zjedzenia i pozwalała mu się bawić w kącie tego obszernego pomieszczenia. Lubił patrzeć jak rozpala piec, ugniata ciasto. Kazia czasem pozwalała mu pomagać w pracach kuchennych, jak np. przy lepieniu pierogów. W ten sposób miał dla siebie miejsce, towarzystwo oraz coś do roboty. A tego wszystkiego brakowało mu na codzień. 

 

Mieszkanie miało wiele pomieszczeń, ale Rafał właściwie nie miał swojego miejsca. Początkowo zajmował ładny, jasny pokój, umeblowany w stylu rokoko (meblami wyglądającymi dostatnio, jak w reszcie mieszkania, ale nieautentycznymi), ale nawet wtedy musiał czasem spać w sypialni rodziców. Pokój rokoko bowiem przylegał do stołowego, w którym odbywały się przyjęcia. Ogromny ten pokój posiadał wielki stół z solidnego dębu, który po rozłożeniu mógł pomieścić nawet ponad 20 osób. Przyjęcia, jakie wydawali jego rodzice często bywały na tę skalę, co, jak się można było spodziewać, połączone było z hałasem. Spanie tuż obok nie było możliwe. Sypialnia rodziców oddzielona była od stołowego długim korytarzem i dwojgiem drzwi. Odgłosy przyjęcia wprawdzie nadal dochodziły, ale wyciszone, tak, że Rafałowi udawało się zasnąć. Czasem tylko wybudzały go śpiewy, które na dalszym etapie mocno zakrapianej biesiady stawały się głośne i nieznośne. Czasem budził go pocałunek mamy, która nie tylko układała go do snu, jak sobie tego życzył, ale potem zaglądała do niego z własnej inicjatywy, kierowana troską. Było mu to przyjemne, lubił jej dotyk i zapach jej perfum. Wybudzał się jednak z irytacją, kiedy jej czułości stawały się zbyt natrętne, a on chciał spać. Przy tych okazjach delikatna woń jej perfum wymieszana była z zapachem wódki. 

 

Sytuacja Rafała, a także cała sytuacja rodzinna, zmieniła się po przyjściu na świat jego brata, Grzesia. Do pokoju, który zajmował Rafał, wprowadził się niemowlak, który, jak się okazało,  

nie był łatwym współmieszkańcem. Początkowo spał w sypialni rodziców, gdzie stało też jego łóżeczko. Ponieważ w nocy źle spał i dużo płakał, często budził ich oboje. Było to na dłuższą metę trudne do zniesienia, zwłaszcza dla ojca, który rano wyruszał do pracy. Po paru miesiącach takiej sytuacji zdecydowano przenieść malucha do pokoju, w którym rezydował Rafał, i do opieki nad nim zatrudnić nianię, która też tam zamieszkała. Mama często przychodziła do Grzesia, aby go wziąć do siebie, nakarmić i utulić, po czym jednak przynosiła go z powrotem. 

 

W efekcie tego wszystkiego w rokokowym księstwie Rafała zapanował zamęt i hałas. Nie miał w nocy spokoju, musiał się też liczyć w ciągu dnia z obecnością intruzów: irytującego bachora oraz dorosłej, obcej osoby, której specjalnie nie lubił. Nie bez znaczenia był fakt, że z nianią Manią Beck, jak ją nazywali, nie mógł nawet porozmawiać, bo ledwo mówiła po polsku. Była Niemką, a jej pobratymcy jakoś zostawili ją w tyle, opuszczając w pośpiechu okupowaną ziemię, przynaglani do tego przez jej rodzimych mieszkańców. 

 

Akcja ta wspierana była przekonująco orężem Armii Czerwonej. Namacalny dowód na to można było znaleźć w ich obecnym mieszkaniu. Na suficie sypialni rodziców widniały trzy blisko siebie położone otwory pochodzące od kul wystrzelonych z pepeszy krasnoarmiejca (a może nawet żołnierza ludowego wojska polskiego, które dysponowało tą samą bronią). Było to świadectwo na to, jaki rodzaj perswazji był czasem konieczny, by przekonać niemieckiego okupanta, że jego czas się skończył, że ma się wynosić i zwolnić miejsce dla nowych właścicieli. Właściciele ci mieli czuć się jako prawowici, ale otwory po wystrzałach pepeszy przypominały, że to mieszkanie, z całą swoją bogatą niemiecką schedą, nie dostało im się jako 

prezent ani jako zasłużona rekompensata, ale w rezultacie przemocy.

 

Mimo tego, Rafał w ciągu dnia mógł wyobrażać sobie, że staje się rzeczywistym posiadaczem domu. Poza kuchnią, gdzie krzątała się Kazia, mieszkanie pustoszało. Ojciec szedł do pracy, a inni dorośli też zwykle wychodzili gdzieś za swoimi sprawami. Niania brała Grzesia na spacer. Rafał miał spokój i mógł bawić się wszędzie, robić co chce. Musiał jednak bawić się sam. Innych dzieci w domu nie było. Dom nie miał podwórka, bo stał na terenie fabryki. Frontowe wejście prowadziło na ulicę, a dolne piętra zajęte były na biura. Chłopiec stawał więc się niejako jednowładcą, ale w pustym królestwie. 

 

Ponieważ Rafał dużo czasu spędzał sam, umiał wynajdywać sobie zajęcia; nigdy się nie nudził. Np. pędził na swoim trzykołowym rowerku z jednego końca mieszkania na drugi. Była to całkiem niemała odległość. Startując w mrocznej sypialni rodziców jechał przez długi korytarz wiodący wzdłuż wielkiej kuchni, oddzielonej od niego częściowo szklaną szybą, potem przemierzał następny, mniejszy korytarzyk, z którego wchodziło się do łazienki i ubikacji.  Prowadził on do stołowego. Ten pokój, rozciągający się jak długa uroczysta sala, otwierał się następnymi drzwiami do frontowego korytarza, z którego było wejście do eleganckiego salonu z fortepianem i, dalej, do dwóch małych pokoi, zajmowanych przez dziadków. A tam już była meta — drzwi frontowe, otwierające się na klatkę schodową.

 

Pędząc przez całą długość mieszkania Rafał wyobrażał sobie nieraz, że jest pilotem samolotu bojowego w czasie wojny. Czasem był to myśliwiec, który gonił uciekającego wroga salwami swych karabinów maszynowych, których odgłos chłopiec naśladował. Kiedy w końcu udało się przeciwnika zestrzelić, zwycięzca mógł triumfalnie wylądować i udać się do kuchni, by być nagrodzonym szklanką kompotu lub talerzykiem konfitur. Bywało jednak, że wrogi Messerschmidt wymknął się i znienacka zaatakował wynurzając się zza drzwi salonu; mając za sobą wychodzące stamtąd oślepiające słońce był prawie niewidoczny i mógł zdradziecką salwą zakończyć lot Rafała, który spadał na ziemię w śmiertelnym korkociągu.

 

Innym razem Rafał prowadził bombowiec, który zrzucał bomby nurkując i zarazem wydając przeraźliwy, narastający gwizd, na wzór niemiecki sztukasów, tego postrachu Powstania, które siały zniszczenie wśród powstańców i ludności cywilnej. Pojawiały się one jakby znikąd, a ich złowieszczy świst zapowiadał rychły spadek bomb, ruiny i śmierć. Rafał mgliście pamiętał ten odgłos docierający nawet przez grube ściany do piwnicy, w której chronili się w czasie powstania. Bomby na szczęście spadały daleko, bo w ich rejonie, w centrum Mokotowa, nie toczyły się intensywne walki jak w innych częściach miasta i rejon ten pozostał w dużej mierze nienaruszony aż do upadku powstania. 

 

Teraz Rafał triumfował zrzucając niszczący ładunek na Niemców uciekających w popłochu, lub wylatujących w powietrze w straszliwym, głośnym wybuchu, który chłopiec też naśladował. Mieszkanie, które mogło być pełne znienawidzonych szwabów, w hełmach i esesmańskich mundurach, pustoszało i on, znowu jako zwycięzca, spokojnie lądował na lotnisku, którym był salon. Wychodził na balkon i patrzył na ulicę, na którą nie padały bomby. Widział ubranych po cywilnemu, normalnie idących ludzi, kobiety z dziećmi, robotników. 

 

Balkon ten rzeczywiście mógł funkcjonować jako galeria zwycięstwa. W dniu zakończenia wojny w maju czterdziestego piątego roku rodzice i ich goście świętowali tę okazję przyjęciem. Goście zgromadzili się najpierw w salonie, gdzie podawano szampanskoje i małe zakąski. Śpiewano polskie pieśni wojskowe; ktoś zagrał wielkiego poloneza Chopina; obecni oficerowie radzieccy zaintonowali „sziraká straná majá radnaja”, ale ta pieśń jakoś nie została masowo podjęta. Entuzjazm wzrastał, w mieście wybuchły ognie sztuczne, których barwne 

pióropusze ukazywały się nad domami. Wnoszono okrzyki na część zwycięstwa. Ojciec Rafała i dwóch gości, radzieckich oficerów, wyszło na balkon, wyciągnęli pistolety i zaczęli strzelać na wiwat. Rafał najpierw się przestraszył, ale potem włączył się w podniecenie. W gasnącym świetle wieczoru, w odblasku fajerwerków, przy cichnących odgłosach kanonady Rafał zbierał wyrzucane z pistoletów łuski. 

 

W końcu dorośli, po wypiciu szampana, rozmawiając z ożywieniem po polsku i po rosyjsku przenieśli się do stołowego. Wielki stół był już suto zastawiony zakąskami, zimnymi daniami, butelkami wódki i wina. Na środku stołu stał wazon z wielkim bukietem kwiatów, w którym umieszczone były dwie chorągiewki – biało-czerwona oraz czerwona z sierpem i młotem.

 

Kiedy wszyscy wyszli, Rafał zamknął drzwi od salonu, w którym teraz znalazł się sam. Przez otwarte drzwi od balkonu płynęło ciepłe majowe powietrze; nadal słychać było odgłosy pojedynczych wystrzałów; dogasały odblaski ostatnich fajerwerków. 

 

Ze stołowego dobiegały Rafała przytłumione głosy rozmów. Czasem ktoś podnosił głos, rozlegały się śmiechy. Tak naprawdę, to Rafał nie znosił tych przyjęć. Połączone były one ze sporą konsumpcja alkoholu i nieuchronnie stawały się hałaśliwe, pełne pijackich śmiechów i wykrzyków. Śpiewy stawały się coraz bardziej fałszywe i bełkotliwe. Nie lubił tez widoku podochoconych rodziców, zwłaszcza kiedy mama pod wpływem alkoholu nabierała rumieńców i nienaturalnie się ożywiała. Przy tych okazjach nie tylko jej uroda, ale też nieco kokietujące zachowanie przyciągało uwagę mężczyzn. Rafał zauważył, że szczególnymi względami obdarzał ją wąsaty radziecki pułkownik czy generał. Był ważną figurą i miał jakąś służbową relację z tatą Rafała. Zainteresowanie mamą okazywał nie tylko przy okazji przyjęć; czasem przychodził w odwiedziny popołudniem, kiedy majora Brzeskiego nie było w domu. Po wręczeniu kwiatów mamie Rafała, a jemu tabliczki czekolady, zasiadał przy herbacie, zdaniem Rafała stanowczo za długo. Ten właśnie oficer był inicjatorem salwy oddanej na wiwat i to on zachowywał się szczególnie głośno i triumfująco.  

 

Rafał ustawiał na podłodze łuski pozostałe po balkonowej strzelaninie. Było ich, jak policzył, szesnaście. Wtem zauważył jeszcze jedną, która potoczyła się pod fortepian. Kiedy po nią sięgnął, okazało się że nie była to łuska, ale cały nabój, prawdopodobnie wyrzucony z pistoletu przy jego rozładowywaniu. Z zadowoleniem dołączył go do swojej kolekcji. 

 

Ze stołowego dochodził teraz śpiew. Nie był to jednak śpiew pijacki, tylko melodyjna piosenka ładnie śpiewana na głosy. Śpiewały dwie siostry, obdarzone pięknymi głosami, które często były zapraszane przez rodziców na przyjęcia. Przed wojną jakoby występowały w kabaretach i vaudevilach, a teraz dostosowały swój repertuar do panującej rzeczywistości. Śpiewały popularną w tym czasie rosyjską piosenkę zaczynającą się od słów, „Tiomnaja nocz, tol’ko puli swiszcziát po stiepí …” Ta wojenna, nostalgiczna pieśń przybyła razem z sowieckimi „oswobodzicielami”. Narzucona obecność tychże odczuwalna była na każdym kroku w różnych dziedzinach życia i przyjmowana z mieszanymi uczuciami. Trudno jednak się było oprzeć urokowi takiej jak ta melodii, i co jak co, ale Rosjanie rzeczywiście potrafili śpiewać. Trudno było też zaprzeczyć, że w końcu to oni wypędzili z Polski Niemców.

 

Rafał ustawił wszystkie łuski rzędami w jednej grupie, tak, że mógł wyobrazić sobie, że jest to oddział żołnierzy maszerujących czwórkami, w formacji, jaką widywał na ulicy. Uznał, że są to żołnierze radzieccy. Na czele tej grupy postawił znaleziony nabój, znakomicie nadający się na rolę oficera, dowódcy. 

 

Śpiew ucichł. Od balkonu powiało nocnym, chłodnym już powietrzem. Rafał powinien udać się do kuchni na kolację, którą już napewno przygotowała mu Kazia. Głód zaciskał mu żołądek i zaczynało już mu być trochę niedobrze. Ze stołowego dobiegał rozgwar coraz głośniejszych rozmów i śmiechów. Trudno było rozpoznać poszczególne słowa, ale Rafałowi wydawało się, słyszał dużo rosyjskiego, który umiał rozpoznawać. Miał też wrażenie, że wybija się jeden głos, w którym rozpoznawał tubalny bas wąsatego pułkownika. 

 

Przy biesiadnym stole nie było miejsca dla dzieci. Trzeba było przedostać się do kuchni. Rafał nie miał jednak ochoty ruszyć się z miejsca, potem przemykać się wzdłuż ściany sali biesiadnej tak, by by nie zwrócić na siebie uwagi, unikając krępujących pytań i głupich uwag ze strony podchmielonych dorosłych. Z niezadowoleniem wyobrażał sobie brylującego z obcymi dygnitarzami ojca, rozweseloną mamę wychylającą kolejny kieliszek, i czerwonego na twarzy, obwieszonego orderami Rosjanina szepcącego jej coś do ucha. 

 

Podirytowany, patrzył roztargnionym spojrzeniem na stojący na podłodze nieruchomo oddział wojska z oficerem na czele. Jednym mocnym kopnięciem zniweczył ich porządek, zmiatając ich z podłogi: łuski z brzękiem potoczyły się po całym pokoju; nabój wleciał gdzieś w kąt. Rafał zerwał się, gwałtownie otworzył drzwi, wyleciał z pokoju i wpadł do jadalni. 

 

Na moment oślepił go blask salonowych żyrandoli, owionął go zapach jedzenia i wódki. Bez reszty zapadł się w oszałamiający, pomieszany hałas nierozpoznawalnych rozmów: zagłuszał on teraz natrętny dźwięk maszyn fabrycznych i wypełniał jego uszy. Świat zawirował w dzikim tańcu pomieszanych doznań. Potem ogarnęła go mgła, przeradzając się w ciemność, cichość i słodki niebyt. 

bottom of page