Michal Lapinski Studio

-
Antypody
-
Ruiny i zgliszcza
-
Wspólny język
The Antipodes
we arrived at the antipodes
it was hot
and no one around
only a strange bird choir
in the morning
when we couldn’t sleep
the sun stayed up in the sky
for the whole day
dry aromas spread through the air
blue leaves of contorted trees
trembled
a spider visited
it had a red strip on his back
it sat and sat
on the corrugated hot fence
it was in no hurry
in the dry grass
lizards were rustling
or perhaps
they were the souls
of lost children
dyrektor przywitał nas
przyniósł karton piwa
opowiadał jak jego dom na wzgórzach
spłonął w wielkim pożarze
w Środę Popielcową
w nocy wiało chłodem
z drugiej strony świata
krzyż południa rzucał cień
wielkiej głowy
na bezludny ogród
potem była niedziela
nie było nic do roboty
smażyły się kotlety
na gorącym piasku
aż przypłynął rekin
wszyscy uciekali
a my tuż za nimi
daleko coraz dalej
na czerwone wzgórza
wypalona ziemia
wzdychała ciężko, zmęczona trwaniem
stopy bolały na kamiennej trawie
oczy były suche

Ten wiersz przerodził się w projekt zrealizowany wspólnie
z moją córką Gosią Łapińską. Obejmował:
-
dwujęzyczna książeczkę zawierającą obrazy-grafiki Gosi oraz powyższy wiersz, Antypody, który je zainspirował
-
wystawę jej obrazów w połączeniu z tekstem wiersza (w Hawthorn Arts Centrę w Melbourne w lutym 2024)
-
stroną internetową, zaprojektowaną przez Gosię, zawierającą cały projekt, informacje i linki, gdzie można rownież nabyć książeczkę i obrazy
Water colour by Gosia Lapinski

Ruiny i zgliszcza
Kiedy spalił się nasz dom
nas już tam nie było.
Wygnani,
opuszczaliśmy miasto,
które obracało się w gruzy.
Mężczyźni w hełmach stali szpalerem,
pedząc nas w nieznane.
Mieliśmy po jednej walizce.
Moja była malutka
tak jak ja wtedy.
Teraz, kiedy widzę dym pożarów
unoszący się nad wzgórzami
oczy pieką
gardło się zaciska.
Jutro, kiedy zobaczę
ruiny i zgliszcza popalonych domów
popłyną zadymione łzy.

Wspólny język
Poznałem cię w Izraelu w czasie mojej tam wizyty,
której nigdy nie zapomnę choć to było dawno temu
to lat więcej niż czterdzieści, ale do dziś czuję zapach
gaju cedrów nagrzanego od słońca Jerozolimy,
który w zmierzchu przemierzałem na spotkanie idąc z wami,
by się poznać z wygnanymi i z tymi co ocaleli.
Potem spotkanie w Londynie,
gdy mnie z trudem rozpoznałaś
po tych kilku długich latach, co tym razem mnie zmieniły
w uchodźca zagubionego, a ciebie w wybrankę losu,
który dał ci kraj z wyboru i rodzinę wymarzoną,
z mężem nieco aroganckim, który nas traktował z góry.
Inne światy, inne życie — twoje stałe, nasze w próżni.
I pamiętam swe zdziwienie, gdy rozwiały się obawy,
że się spotkam z nieufnością, pogardą czy nienawiścią
jako przybysz z kraju klęski, co nie chronił was jak swoich
i nieraz oprawcom wydał albo wygonił jak ciebie.
Bo poczułem się witany z ciekawością i po swojsku,
nie jak grobów emisariusz, lecz połączeń dawnych świadek,
a teraz uściskiem dłoni i z herbatą zaproszony
do spotkania z waszym życiem, w którym wszyscy teraz mogli
mówić tym samym językiem, zrozumiałym i pokrewnym.
Długo nie widzieliśmy się, aż niedawno cię spotkałem
na konferencji w Warszawie, gdzie jeździłaś jako ekspert,
przywożąc byłym rodakom cenną wiedzę wprost z Londynu,
z wyuczonym tam dystansem i z wyniosła poprawnością .
Zamieniliśmy słów parę, lecz już nie był to ten język,
którym dało się rozmawiać w Izraelu, czasem w Polsce,
ten którym na antypodach rozmawiać można na codzień —
taki język, poprzez który czas i dystans się pomniejsza;
wtedy obcość i odmienność nie gniotą ani nie ranią,
ale różne losy łączą się w przyjazne sploty życia.