Michal Lapinski Studio

NASZA ULICA
only in Polish
Smutny pan
Nasza ulica jest cicha i zadrzewiona
w ciągu dnia jest zwykle pusta
wszyscy są w pracy albo na zakupach.
Smutny pan ze smutnym pieskiem chodzi sam.
Nie ma się do kogo odezwać, tylko czasem w niedzielę,
kiedy sąsiad strzyże trawnik, a sąsiadka zagląda przez płot.
Piesek ma opuszczoną brodę i ogon, nie szczeka.
Nie ma energii ani towarzystwa, bo koty się nie liczą.
Smutny pan zagląda do cudzych skrzynek pocztowych
z nadzieją, że znajdzie się tam zabłąkany list do niego,
bo do jego skrzynki żaden już nie przychodzi,
znajduje w niej tylko reklamy i broszury.
Jego rodzice już dawno nie żyją, teraz kolej niego.
Nie wie kiedy odejdzie i czy najpierw on,
czy jego piesek, który też jest życiem zmęczony.
To już zresztą czwarty z kolei,
ten też nazywa się Bobi.
Kraina mercedesów
Znalazłem się w krainie srebrnych mercedesów
zanurzam się w niej z wolna i płynę na fali
opulencji; podążam za nia wartko, idę coraz dalej,
by znaleźć się w domenie tych cudnych ekscesów.
One stoją rzędem lub pędzą stadami
naszą ulicę całkiem wzięły w posiadanie
śpiewy ptaków zagłusza ich klaksonów granie
a asfalt się rozpala pod ich oponami.
Ich maski srebrnoślniące wabią do karesów
elegancja wnętrz skórzanych namiętność rozpali
w każdym co je posiądzie, a w tym co z oddali
tylko patrzą wzbudzi żal i ból bez kresu.
Gdy srebrny mercedes zwabi cię swym czarem
siądziesz za kierownicą i wnet w oka mgnieniu
w nieokiełznanym pędzie staniesz się pegazem
i wzlecisz na wyżyny ku swemu marzeniu.
Nagle się budzisz, stajesz i patrzysz dokoła
a to głos twej toyoty, „jedźmy nikt nie woła”!
PS.
Ale nic nie trwa wiecznie i koniec srebrnego królestwa
zwiastuje opasła i pazerna Tesla.
Z motyką na słońce
Kiedy znowu przyjdą dni letnie, gorące
będzie można się porwać z motyką na słońce.
Jesienią jest za późno, bo jak puch na wietrze
miotany razem z liśćmi spadłymi
lecisz i nikt nie wie czy znajdziesz gdzieś jeszcze
ciepło, które odeszło z dzionkami letnimi.
Gdy człowiek z dojmującym wichrem się boryka
na nic mu się nie zda na słońce motyka.
A co dopiero zimą, kiedy śnieg zagości
i mróz skuje ogrody swym twardym uchwytem
nie znajdziesz nigdzie ujścia dla swej złości
nie będzie śladu słońca bo chmurami skryte.
Zamiast pulchnej ziemi teraz gruda zbita
i twoja motyka na nic się nie przyda.
Lecz wiosna w końcu przyjdzie, a wraz z nią nadzieja,
że słońce będzie bliżej, większe, i że już niebawem
będzie wreszcie okazja, aby je znienacka
dopaść i walnąć mocno w porywie zuchwałym.
Lecz na nic się zdały ataki zacięte:
bo motyka złamana, a słońce nietknięte!
Relikwia
Na aksamitnej purpurowej poduszce
leży guzik Szymborskiej
wygląda całkiem zwyczajnie,
ot, taki beżowy, z brunatnymi kropkami
ma cztery dziurki
jest sporawy, pewnie jest od płaszcza,
a może od garsonki
takiej, jakie były modne w latach sześćdziesiątych.
Ten guzik nie jest nowy
musi mieć niebylejaką historię,
wzniosłą lub patetyczną,
a teraz z perspektywy czasu
nasyconą znaczeniem,
którego nie było przedtem widać
i promieniującą blaskiem,
w którym postać dawniej niezauważana,
niedoceniona czy kwestionowana
odżywa w pełnej glorii.
Ten blask emanuje z guzika;
jest on jakby otoczony patyną czasu
i spowity mgłą tajemniczości,
która wciąga widza w krąg zachwytu,
wspaniałości i sławy.
Widzów nie brakuje,
odstawszy cierpliwie czekanie w długiej kolejce
stoją oniemieli w zachwycie i podziwie:
ten mały przedmiot, niby nieznaczący
jest przecież wcieleniem wielkości i piękna,
które przez obcowanie z nim stają się ich udziałem.
W pełni nasyceni wracają do domu
z zadowoleniem i z ulgą —
uzyskali to co chcieli
i nie będą musieli ślęczeć
nad tysiącami czarnych znaczków
uporządkowanych w rzędy i strofy
na niezliczonych kartkach papieru
i męczyć sobie oczu
ich żmudnym odszyfrowaniem.
Pan Z.
Po drugiej stronie ulicy mieszka Pan Zgryźliwy.
Tak nazwały go dzieci, bo bardzo się złości,
niecierpliwi, gdy grają w piłkę na ulicy
i zachowują się za głośno, jego zdaniem,
albo, co gorsza, drażnią jego pieska,
jak to mu się często roi w jego chorej głowie.
A naprawdę to obaj, pan i jego piesek,
nie są ani przyjemni, ni mili w obyciu.
Pan Z. wprawdzie rozmawia czasem z sąsiadami,
lecz zawsze z dystansem oraz tylko z tymi,
których obłaskawił jako nieszkodliwych.
Innych z dala mija i patrzy z ukosa,
lub odwraca głowę, gdy mu się nie uda
w porę przejść na stronę ulicy przeciwną.
Piesek, mały czarny, z krzywymi nogami,
szczeka bez powodu na każdego, kogo
wywęszy w pobliżu, blisko czy daleko.
Ujada, jakby w środku coś złego go gniotło,
a jego szczekanie rozdrażnia i złości
tak, że ma się ochotę też komuś dokuczyć,
mocno kopnąć, ugryźć albo walnąć w głowę.
Pan Z. i jego piesek pasują do siebie
jak ulał. Idą na spacer jak dobrana para,
nie rozmawiają ze soba, nie bawią się razem,
jeden nie znosi drugiego, lecz są połączeni
smyczą nieufności oraz nienawiści.
Nieufność jest zimna, nienawiść gorąca,
a więź z nich wykuta przetrwa długie lata.