top of page
nasza ulica_edited.jpg

Smutny pan​

Nasza ulica jest cicha i zadrzewiona

w ciągu dnia jest zwykle pusta

wszyscy są w pracy albo na zakupach.

Smutny pan ze smutnym pieskiem chodzi sam.

 

Nie ma się do kogo odezwać, tylko czasem w niedzielę,

kiedy sąsiad strzyże trawnik, a sąsiadka zagląda przez płot.

Piesek ma opuszczoną brodę i ogon, nie szczeka.

Nie ma energii ani towarzystwa, bo koty się nie liczą.

 

Smutny pan zagląda do cudzych skrzynek pocztowych

z nadzieją, że znajdzie się tam zabłąkany list do niego,

bo do jego skrzynki żaden już nie przychodzi,  

znajduje w niej tylko reklamy i broszury.

 

Jego rodzice już dawno nie żyją, teraz kolej niego.

Nie wie kiedy odejdzie i czy najpierw on,

czy jego piesek, który też jest życiem zmęczony.

To już zresztą czwarty z kolei,

ten też nazywa się Bobi.

Kraina mercedesów

Znalazłem się w krainie srebrnych mercedesów 

zanurzam się w niej z wolna i płynę na fali

opulencji; podążam za nia wartko, idę coraz dalej,

by znaleźć się w domenie tych cudnych ekscesów. 

 

One stoją rzędem lub pędzą stadami

naszą ulicę całkiem wzięły w posiadanie

śpiewy ptaków zagłusza ich klaksonów granie

a asfalt się rozpala pod ich oponami. 

 

Ich maski srebrnoślniące wabią do karesów

elegancja wnętrz skórzanych namiętność rozpali

w każdym co je posiądzie, a w tym co z oddali

tylko patrzą wzbudzi żal i ból bez kresu. 

 

Gdy srebrny mercedes zwabi cię swym czarem

siądziesz za kierownicą i wnet w oka mgnieniu

w nieokiełznanym pędzie staniesz się pegazem

i wzlecisz na wyżyny ku swemu marzeniu. 

 

Nagle się budzisz, stajesz i patrzysz dokoła

a to głos twej toyoty, „jedźmy nikt nie woła”!

 

PS.

Ale nic nie trwa wiecznie i koniec srebrnego królestwa 

zwiastuje opasła i pazerna Tesla.  

Z motyką na słońce

Kiedy znowu przyjdą dni letnie, gorące

będzie można się porwać z motyką na słońce.

Jesienią jest za późno, bo jak puch na wietrze

miotany razem z liśćmi spadłymi

lecisz i nikt nie wie czy znajdziesz gdzieś jeszcze

ciepło, które odeszło z dzionkami letnimi.

 

Gdy człowiek z dojmującym wichrem się boryka

na nic mu się nie zda na słońce motyka.

 

A co dopiero zimą, kiedy śnieg zagości

i mróz skuje ogrody swym twardym uchwytem

nie znajdziesz nigdzie ujścia dla swej złości

nie będzie śladu słońca bo chmurami skryte.

 

Zamiast pulchnej ziemi teraz gruda zbita 

i twoja motyka na nic się nie przyda. 

 

Lecz wiosna w końcu przyjdzie, a wraz z nią nadzieja,

że słońce będzie bliżej, większe, i że już niebawem 

będzie wreszcie okazja, aby je znienacka

dopaść i walnąć mocno w porywie zuchwałym.

 

Lecz na nic się zdały ataki zacięte:

bo motyka złamana, a słońce nietknięte!  

Relikwia

Na aksamitnej purpurowej poduszce

leży guzik Szymborskiej

wygląda całkiem zwyczajnie,

ot, taki beżowy, z brunatnymi kropkami

ma cztery dziurki

jest sporawy, pewnie jest od płaszcza,

a może od garsonki

takiej, jakie były modne w latach sześćdziesiątych. 

 

Ten guzik nie jest nowy

musi mieć niebylejaką historię,

wzniosłą lub patetyczną,

a teraz z perspektywy czasu 

nasyconą znaczeniem,

którego nie było przedtem widać

i promieniującą blaskiem,

w którym postać dawniej niezauważana,

niedoceniona czy kwestionowana

odżywa w pełnej glorii.

 

Ten blask emanuje z guzika;

jest on jakby otoczony patyną czasu

i spowity mgłą tajemniczości,

która wciąga widza w krąg zachwytu,

wspaniałości i sławy.

 

Widzów nie brakuje,

odstawszy cierpliwie czekanie w długiej kolejce

stoją oniemieli w zachwycie i podziwie:

ten mały przedmiot, niby nieznaczący

jest przecież wcieleniem wielkości i piękna, 

które przez obcowanie z nim stają się ich udziałem.

 

W pełni nasyceni wracają do domu

z zadowoleniem i z ulgą —

uzyskali to co chcieli

i nie będą musieli ślęczeć 

nad tysiącami czarnych znaczków

uporządkowanych w rzędy i strofy

na niezliczonych kartkach papieru

i męczyć sobie oczu

ich żmudnym odszyfrowaniem.

Pan Z.

Po drugiej stronie ulicy mieszka Pan Zgryźliwy.

Tak nazwały go dzieci, bo bardzo się złości, 

niecierpliwi, gdy grają w piłkę na ulicy 

i zachowują się za głośno, jego zdaniem, 

albo, co gorsza, drażnią jego pieska,

jak to mu się często roi w jego chorej głowie.

 

A naprawdę to obaj, pan i jego piesek,

nie są ani przyjemni, ni mili w obyciu.

Pan Z. wprawdzie rozmawia czasem z sąsiadami,

lecz zawsze z dystansem oraz tylko z tymi, 

których obłaskawił jako nieszkodliwych.

Innych z dala mija i patrzy z ukosa, 

lub odwraca głowę, gdy mu się nie uda 

w porę przejść na stronę ulicy przeciwną. 

 

Piesek, mały czarny, z krzywymi nogami,

szczeka bez powodu na każdego, kogo 

wywęszy w pobliżu, blisko czy daleko. 

Ujada, jakby w środku coś złego go gniotło,

a jego szczekanie rozdrażnia i złości

tak, że ma się ochotę też komuś dokuczyć,

mocno kopnąć, ugryźć albo walnąć w głowę.

 

Pan Z. i jego piesek pasują do siebie 

jak ulał. Idą na spacer jak dobrana para,

nie rozmawiają ze soba, nie bawią się razem,

jeden nie znosi drugiego, lecz są połączeni

smyczą nieufności oraz nienawiści.

 

Nieufność jest zimna, nienawiść gorąca,

a więź z nich wykuta przetrwa długie lata.

bottom of page