Studio Michała Łapińskiego
KRONIKA RODZINNA. POLSKA
W tych pierwszych latach pracy w Rasztowie, które przypadły na druga połowę lat sześćdziesiątych wiele się wydarzyło i zmieniło w moim życiu nie tylko zawodowym, ale także prywatnym. Niedługo po zakończeniu studiów wyprowadziłem się, w nieco burzliwy sposób, z domu. Mieszkałem w wynajętych mieszkaniach i prowadziłem własne gospodarstwo. Oznaczało to niezależność. Choć wiązało się to z pewnymi niewygodami, samodzielność, swoboda i wolność wyborów odpowiadały mi. Był to okres formowania się mojej tożsamości zawodowej, a także poszukiwania nowych doświadczeń i związków. Był to okres wielu zmian, a więc także w pewnym sensie burzliwy.
Zasadnicza zmianę do mojego życia osobistego wniosło małżeństwo z moja żona, Elżbieta, moja towarzyszka przez już ponad 55 lat wspólnego życia. Zdecydowaliśmy się na nie w 1968 roku, po paroletniej znajomości, która nota bene zaczęła się na gruncie zawodowym, w kręgu rasztowskim. Związek nasz określił znacząco kierunek mojego życia. Nie tylko przetrwał on różne koleje losu, ale oparty na fundamencie miłości i partnerstwa był motorem naszych wspólnych osiągnięć; dał nam też, wraz z dziećmi, poczucie blisko związanej i dobrej rodziny, której oboje potrzebowaliśmy.
Mieliśmy szczęście, że stosunkowo szybko udało nam się uzyskać mieszkanie spółdzielcze na Mokotowie, co w owych czasach było niemałym osiągnięciem i w naszym poczuciu było darem losu. Było nieduże, 38 m2 kwadratowych, ale nam obojgu wydało się luksusem i zupełnie wystarczało na nasze potrzeby. Powierzchni życiowej trochę zaczęło brakować z chwilą kiedy przyszły na świat dzieci.
Można powiedzieć, że ta lokalizacja była ilustracją kierunku, jaki przyjęło moje życie. Mokotów był dzielnicą, w której mieszkała moja żona, i w oczekiwaniu na mieszkanie chwilowo zamieszkaliśmy z jej rodzina. Była to też dzielnica moich narodzin, pierwszego domu, który traumatycznie utraciłem: był on w tym samym rejonie Mokotowa, na ulicy Ursynowskiej. Tak się złożyło, że znacznie większe mieszkanie, które dostaliśmy niedługo przed wyjazdem z Polski było na Ursynowie, w nowej dzielnicy, która powstała na południe od Mokotowa. Środek ciężkości naszego życia znalazł się też po stronie przeciwnej do Bielan, gdzie pozostał mój ojciec, a razem z nim dom, który głównie kojarzył mi się ze stratą — mojej mamy i z nią również poczucia rodziny. Ta relokacja nie była wprawdzie jeszcze podróżą na drugi koniec świata, tym niemniej można dopatrzyć się w niej odnalezienia tego co stracone w nowym sprzyjającym środowisku.
Kontynuacja przeze mnie analizy oznaczała, że część roku spędzałem w Czechosłowacji, a pozostały czas w Warszawie. Pozwalało to na kontynuację życia rodzinnego i zawodowego, ale oczywiście nie bez trudności i kosztów, nie tylko dla mnie, ale także dla osób, które mnie wspierały i domu w pracy. Myślę zwłaszcza z wielką wdzięcznością o poświęceniu i o cenie emocjonalnej jaka poniosła moja żona z racji naszej separacji. Tym bardziej, kiedy jeszcze w pierwszym okresie mojej analizy narodziła się nasza córka, Gosia, na nią spadł cały ciężar opieki nad nią w czasie mojej nieobecności. Syn, Wojtek, przyszedł na świat już pod koniec mojej analizy, ale też przecież trzeba było jeszcze czekać na mój całkowity powrót.
Nasze życie w tak powiększonej rodzinie wróciło stopniowo do normy: mogliśmy być razem i czerpaliśmy z tego wiele radości. Zdałem sobie jednak sprawę, że mimo mojego całego zaangażowania, moje nieobecności odbiły się na nas wszystkich. Z drugiej strony analiza była dla mnie przedsięwzięciem centralnym w moim życiu, a więc znaczącym nie tylko dla mnie, ale też dla osób mi najbliższych. Nie wiem jakby się potoczyły nasze losy, gdybym nie przeszedł analizy. Mam jednak przekonanie, że pomogła mi ona nie tylko lepiej pełnić role terapeutyczne, ale dała mi lepsze szanse, bym mógł być lepszym mężem i ojcem. Czy te szanse dostatecznie wykorzystałem mogą wyrokować lepiej moi najbliżsi.
W tym okresie, a był to rok 1979, mogłem patrzeć z pewnym optymizmem na rozwój psychoanalizy i na swoją przyszłość jako psychoanalityka w Polsce. Nie miałem wątpliwości, że nasza przyszłość jako rodziny leży w tym kraju, z tymi ludźmi, i z tymi, może trudnymi, ale własnymi sprawami. Choć byłem zainteresowany innymi krajami i niewątpliwie pod wrażeniem tego co widziałem na Zachodzie, nie miałem żadnych chęci na emigrację. Nie opływaliśmy w dostatki, ale nigdy nie były one naszym głównym celem. Czerpaliśmy satysfakcję z tego co było dostępne, a zwłaszcza z naszego życia rodzinnego z dwójką wspaniałych dzieci. Mieliśmy duże, jak na polskie warunki, mieszkanie na Ursynowie. Ja nawet miałem pokój, w którym mogłem przyjmować pacjentów. Stałem się także szczęśliwym posiadaczem pojazdu Syrena (twierdzono, że nie zasługuje na nazwę samochodu). Inne były dla mnie niedostępne, a ten, mimo że był prymitywnym reliktem poprzedniego marnie zmechanizowanego okresu, tak czy owak ułatwiał przemieszczanie się z miejsca na miejsca. Jako ciekawostkę mogę natomiast podać, że do końca mojego życia w Polsce nie udało mi się załatwić telefonu, mimo, że byłem lekarzem dyżurującym w ośrodku położonym poza Warszawą, którym potem także kierowałem.
Sytuacja polityczna nie budziła optymizmu, ale gdy przyszedł sierpień 1980 a wraz z nią Solidarność, nastała nadzieja, że Polsce wreszcie pojawiła się realna szansa na wolność i demokrację. Nie spowodowało to bym się entuzjastycznie i bez wahania zaangażował politycznie. Zawsze cechowała mnie nieufność do wszelkich przejawów polityki, a zwłaszcza do tych, które łączyły się z demagogicznymi hasłami i skłaniały do ślepego uczestnictwa. Żyjąc w Polsce powojennej doświadczałem zawiedzionych nadziei i byłem też świadkiem kolejnych zrywów, które kończyły się tragicznie i krwawo. Byłem, jak to się mówiło, za młody na Październik i za stary na Marzec, ale wydarzenia tego miesiąca roku 1968 i ich haniebne następstwa, a potem inwazja Czechosłowacji, były doświadczeniami bliskimi, które dotyczyły ludzi nam znanych. Krwawy Grudzień żył jeszcze w pamięci, a brutalne stłumienie robotniczego protestu w Radomiu pokazały prawdziwe oblicze tej niby bardziej liberalnej gierkowskiej władzy. Działalność opozycji nie wydawała się dostarczać większej nadziei. W tym klimacie Solidarność była jak grom z jasnego nieba. Na cud zakrawać mogło, że nie tylko nie doszło do wybuchu i katastrofy, ale że doszły do głosu w narodzie siły, który wydawały się jednoczyć i zmierzać do zmian drogą pokojowych przemian, do których musiała się przychylić nawet ówczesna komunistyczna władza. Wrażenie cudu nie trwało długo, a wkrótce przerodziło się to w realia, który coraz mniej dawały powodu do optymizmu, natomiast dostarczały dowodów, że ustępliwość rządu jest taktyką pozornych ustępstw. Obserwując to co się działo, powinno się dojść do wniosku, że w istniejących warunkach kompromis jest niemożliwy. Wydawało się jednak, że skoro coś tak dobrego wyzwoliło się w Polsce nie powinno to zginąć i chciało wierzyć, że jakieś wyjście się znajdzie.
Po raz pierwszy życiu zidentyfikowałem się z kierunkiem zmian i z ideałami, jakie przyświecały ruchowi Solidarności. Nie oznaczało to bym był bezkrytyczny wobec przejawów negatywnych, ani żebym zamykał oczy na chaotyczna i zaburzająca rzeczywistość, której świadkiem byliśmy na codzień. Nie stałem się aktywistą, a na gruncie zawodowym starałem się propagować postawę progresywną, choć wstrzemięźliwa. Pełniłem jednak funkcję kierownicza i byłoby naiwnością sądzić, by moje zdecydowane i jawne poparcie dla Solidarności pozostało niezanotowane przez tych, o których było wiadomo w naszej instytucji, że mieli na to oko.
W miarę jak narastały napięcia polityczne i coraz wyraźniejsza była groźba chaosu społeczno-ekonomicznego, lub radzieckiej inwazji, trudno nie było się nie poddać nastrojowi desperacji i pesymistycznym oczekiwaniom. Miałem poza tym wrażenie, że dla mnie, że dla nas, nie był to taki kryzys jak poprzednie. Był to nasz “midlife crisis": definiował nas i określał nasze miejsce w tym kraju. Doszliśmy do przekonania, że dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla naszych dzieci, których miały w tym kraju dorastać była to ostatnia szansa na zmianę. Nie widać było żadnej innej. Nie było nadziei, by Rosja Breżniewa przestała rzucać swój mrożący cień na Polskę, ani by zbawić nas mogła zachodnia czy papieska interwencja. Było to więc - własnymi siłami, i - teraz albo nigdy. W trudnych i bolesnych rozważaniach, które prowadziliśmy z żoną i nieraz z udziałem bliskich przyjaciół, dochodziliśmy do stwierdzenia, że jeśli tym razem Polsce się nie uda, co dla nas nie ma w niej dłużej miejsca. Zastanawiając się nad tym oczywiście nie przypuszczaliśmy, i woleliśmy nie wierzyć, że stwierdzenie to może nabrać realnego kształtu.
Stan wojenny przekreślił wszelkie nadzieje. Kiedy nowy porządek na dobre się ustanowił i nie było widać żadnej szansy na zmianę, zapanowało poczucie rezygnacji i beznadziejności. Nie wyobrażaliśmy sobie jak nam, a zwłaszcza naszym dzieciom może ułożyć się w życie w tym kraju pozbawionym wolności, godności i nadziei, i co więcej — w czasowym wymiarze naszego życia — na dobre. Dla mnie znaczącą częścią tego życia była psychoanaliza. Nie wyobrażałem sobie jak mogę rozwijać ja w atmosferze zniewolenia, zakłamania i represji, jaka miała teraz być naszym udziałem.




