top of page
Blue Abstract Shapes

PSYCHOANALIZA
PRAGA-LONDYN-WARSZAWA

Małżeństwo i założenie rodziny nadały kierunek mojemu dalszemu życiu. Miałem też w tym czasie poczucie, że znalazłem się na właściwej drodze zawodowej. W psychoterapii odkryłem dziedzinę, której chciałem się poświęcić i miałem swoje miejsce w zespole rasztowskim. Osiągnięcie tego rodzaju stabilizacji zarówno zawodowej jak i osobistej nie oznaczało wszakże, by zmniejszyła się potrzeba dalszego rozwoju, co więcej, nawet nadało tej potrzebie większe znaczenie. Skoro zaakceptowałem, że chcę zająć się psychoanalizą musiałem znaleźć sposób odbycia własnej analizy. Możliwości leżały wyłącznie zagranicą i były bardzo ograniczone. Polska w owym czasie byłem nadal krajem zamkniętym nie tylko w sensie politycznym, ale również ekonomicznym. Podróże zagraniczne były ściśle kontrolowane, nawet jeśli idzie o kraje obozu socjalistycznego, W przypadku krajów zachodnich wchodziły w grę ogromne trudności uzyskania paszportu i wiz, a także utrudnienia finansowe ze względu na niemożność wymiany pieniędzy i rozbieżności jeśli idzie o przeliczniki walutowe u nas i za granicą. No i oczywiście do rozważenia była kwestia języka. Perspektywa odbywania analizy bez używania języka własnego mogła budzić poważne wątpliwości.

 

Jeśliby odrzucić kraje zachodnie, w których analityków nie brakowało, ale gdzie wieloletnia analiza natrafiałoby na ogromne trudności, pozostawały właściwie tylko krajach ościenne, Węgry i Czechosłowacja. W tych krajach, gdzie istniały grupy analityczne w okresie międzywojennym, pozostało po wojnie kilku analityków, którzy kontynuowali praktyki psychoanalityczne w ograniczonych, na pół legalnych lub wręcz konspiracyjnych warunkach. Mimo wielkich trudności starali się oni utrzymać pewien kontakt z Międzynarodowym Towarzystwem Psychoanalitycznym, które w pewnych przypadkach uznawało ich kwalifikacje i przyznawało tytuł Direct Member.

 

Janek Malewski udał się na Węgry. Miał tam możliwość posługiwania się językiem niemieckim, którym biegle władał. Do analizy przyjął go dr Imré Hermann, respektowany analityk, Direct Member of the IPA, który, jak wielu Węgrów starszej generacji, mówił po niemiecku.

 

Zbigniew Sokolik nawiązał kontakty w Czechosłowacją i dostał się do analizy u doktora Tautermana.  Uznałem, że dla mnie Czechosłowacja jest jedyną realistyczną opcja i podjąłem starania, aby ją zrealizować. Nawiązałem kontakty z kolegami z Czechosłowacji, i w roku 1971 wybrałem się do Pragi. Odbyłem rozmowy z możliwymi psychoanalitykami, doktorem Tautermanem i doktorem Kučera. W grę mógł wchodzić jeszcze dr Dosužkov, który był analitykiem doktora Kučery, ale z jakichś powodów nie był dostępny. Dr Dosužkov i dr Kučera, obaj direct members of the IPA, współpracowali ze sobą, propagując psychoanalizę i oferujac niezinstytucjonalizowany trening psychoanalityczny nielicznej grupie psychologów i psychiatrów. Działalność ta odbywała się w za wiedzą i poparciem IPA, którego reprezentanci starali się utrzymać kontakt z analitykami w krajach komunistycznych z nadzieją na rozwój psychoanalizy w tych krajach. W represyjnych warunkach czechosłowackich po 1968 roku nie było to łatwe, nie tylko z racji negatywnego stosunku władz do psychoanalizy, ale też ze względu na przepisy ograniczające i penalizujące praktykę prywatną. Stąd wiele osób praktykujących psychoterapię nie odważało się na prowadzenie prywatnej praktyki, nie ujawniało swoich powiązań psychoanalitycznych, lub wręcz odżegnywało się od psychoanalizy. Dr Dosužkov i dr Kučera mniej się tym przejmowali, ponieważ byli już na emeryturze. Mimo wszystko prowadzili działalność psychoanalityczną na gruncie prywatnym i bez ingerencji władz, które być może przymykały oczy.

 

Moje spotkanie z doktorem Kučera przekonało mnie do niego jako do mojego przyszłego analityka. Jego sposób bycia wzbudzał zaufanie i respekt, ale jednocześnie było w nim coś przystępnego, ludzkiego i ciepłego. Potraktował mnie uprzejmie i rzeczowo, a co najważniejsze, odpowiedział pozytywnie na moją sugestię podjęcia psychoanalizy. Zdawaliśmy sobie sprawę z trudności językowych, ale czy to ze względu na wspólną znajomość angielskiego, czy z racji podobieństwa między czeskim a polskim (co okazało się notabene wcale nie takim oczywistym ułatwieniem), uznaliśmy obaj, że analiza będzie możliwa. Byłem już wprawdzie zdecydowany na podjęcie analizy, ale tą pierwsza rozmowa traktowałem jako wstępną. Było więc dla mnie pewnym zaskoczeniem, że dr Kuczera zaoferował mi rozpoczęcie analizy właściwie od razu, w ciągu paru miesięcy, jeszcze w tym samym roku. Oferując mi analizę brał on chyba pod uwagę nie tylko moje osobiste interesy, ale także cel treningowy, a więc możliwość, że w ten sposób przyczyni się on do rozwoju psychoanalizy także w Polsce.

prague_castle_3_edited_edited.jpg

PRAGA

 

Zorganizowanie wyjazdu i dłuższego pobytu w Czechosłowację nie było łatwe. Plan był uzgodniony z moją żoną i realizowany z jej poparciem, ale oznaczało to dla nas trudna separację. Musiałem wziąć bezpłatny urlop z pracy i zdobyć finanse potrzebne na utrzymanie się w Czechosłowacji. Nadzieja, że uda mi się tam dostać jakąś pracę nie była wielka ze względu na znaczne trudności formalne. Musiałem wiec na początku polegać w zasadzie na oszczędnościach i pożyczkach. Okazało się, że musiały mi one wystarczyć na pierwszy okres pobytu, prawie na cały rok. 

 

Było to możliwe ze względu na życzliwość i pomoc ze strony ludzi, których już poznałem i których poznawałem w trakcie mojego pobytu. Dzięki nim udawało mi się znaleźć mieszkanie na krótsze lub dłuższe okresy. Nauczyłem się żyć bardzo oszczędnie. Nie cierpiałem jednak z tego powodu, bo w Pradze, gdzie zaopatrzenie było lepsze niż w Polsce, łatwiej się było tanio utrzymać. Polubiłem Pragę i jej atmosferę; wśród Czechów znalazłem przyjacielskie kontakty; coraz lepiej mówiłem po czesku.

 

Nawiązałem sporo kontaktów profesjonalnych z osobami zaangażowanymi w psychoterapię, niekoniecznie zdefiniowana jako psychoanalityczna. Dzięki temu mogłem uczestniczyć w zebraniach, w spotkaniach profesjonalnych, a także odwiedzać ośrodki psychoterapeutyczne, jak poradnia w Horní Palata w Pradze, która była częścią terapeutycznego systemu, do którego należał wyżej wspomniany ośrodek w Lobczy. Pracowała tam Hana Junová, która oprócz prowadzenia psychoterapii, indywidualnej i grupowej, wprowadzała do terapii techniki niewerbalne, określane nazwą psychogimnastyki. Oferowała ono również zajęcia grupowe prowadzone przy pomocy tej metody dla osób z kręgu zawodowego. 

 

Hanka zaprosiła mnie do udziału w jednej z takich grup. Było to bardzo interesujące doświadczenie. W grupie stosowaliśmy na sobie różne techniki niewerbalne, jednocześnie doświadczając dynamiki grupowej. W tym początkowym okresie mojej analizy było to dla mnie  dodatkowym doświadczeniem dostarczającym przeżyć na poziomie niewerbalnym, można powiedzieć, uzupełniając analizę. Nabrałem też dzięki temu przekonania o znaczeniu tego, czasem niedocenianego, poziomu w pracy analitycznej. Nawiązałem też ciekawe kontakty z całą tą grupą, składającą się głównie z terapeutów. Uczestnictwo w grupie wytwarzało emocjonalną bliskość, również fizyczną, w związku z ćwiczeniami. Nie prowadziło do przekraczania granic intymności, natomiast stwarzało potrzebę bliższego kontaktu. N.p. nasza grupa nabrała zwyczaju chodzenia razem po zajęciach na piwo, co stało się to ważną częścią spotkań. Tam mogliśmy też werbalizować to, dla czego nie było miejsca w czasie sesji niewerbalnej.


 

 

 

Jak widać z powyższego opisu pierwszy rok mojej analizy odbywał się w szczególnych warunkach. Znalazłem się w obcym kraju, bez stałego miejsca zamieszkania, bez pracy i źródeł utrzymania. Oprócz sporadycznych zajęć miałem dużo wolnego czasu. Zrozumiałe więc, że warunki te sprzyjały, by codzienna analiza, z natury swojej intensywna i absorbująca, a traktowana przeze mnie bardzo serio, stała się zasadniczą aktywnością, wokół której skupiały się moje myśli i emocje. Było to może trochę nienaturalne, ale zarazem dostarczyło procesowi analitycznemu wzmocnienia i nasycenia. Sprzyjało też intensywnemu przeżywaniu i analizowania marzeń sennych, a także do przedłużonego pozostawania na poziomie funkcjonowania pomiędzy jawa a snem, czy co nazywamy obecnie śnieniem na jawie (Bion, Ogden). Pewnie przyczynkiem mógł być też fakt, że dr Kučera mógł mi zaoferował mi wczesną godzinę ranna, na którą zjawiałem się nieraz jeszcze nie całkiem rozbudzony, jako że nie należę do tych którzy budzę się wcześnie i rześko.

hanka - 1_edited_edited.png

Hanka Junová miała również analizę u doktora Kučery; uważaliśmy się czasem żartobliwie za analityczne rodzeństwo. Zaprzyjaźniłem się z nią i zostałem niemal zaadoptowany do jej przemiłej rodziny. Hanka należała do tych, którzy mimo odbycia analizy sami nie podjęli praktyki analitycznej. Mimo swojego niewątpliwego talentu oraz zachęty ze strony jej analityka w owych czasach ograniczyła się tylko do prowadzenia psychoterapii, choć oczywiście nabyte dzięki analizie umiejętności pozwoliły jej na głębszą i bardziej efektywna pracę na tym polu.

DR KUČERA. ANALIZA

 

Analiza oczywiście przyniosła mi wiele odkryć,  niespodzianek i nie zawsze przyjemnych realizacji. Zaskakującym, i w tym przypadku pozytywnym odkryciem było, że gabinet analityka nie jest miejscem frustracji i deprywacji, i w żadnym wypadku salą tortur. Gabinet doktora Kučery był jednym z pokoi w jego mieszkaniu, choć nie budziło wątpliwości, że było to miejsce pracy. Znalazłszy się na kozetce (której rolę pełnił zwykły tapczan) bardzo szybko poczułem się wygodnie. Mogłem się rozluźnić i zapomnieć o formalnościach; łatwo mi było zaufać osobie, która była tego źródłem. Jednocześnie taka obecność analityka nie skłaniała do skupiania się na nim, a stwarzana przez niego atmosfera sprzyjała otwarciu się na wewnętrzny świat skojarzeń, odczuć i snów. Przekonałem się, że był to ważny aspekt settingu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W tym settingu, w sposobie, w jaki traktowane były ramy psychoanalityczne doktor Kučera przekazywał swoją postawę w stosunku do granic w sensie przestrzeni i czasu. Jeden aspekt wiązał się z drugim, i w obu zakresach Dr Kučera przyzwalał na pewną płynność. Oferował on w zasadzie 55-o minutowe sesje, ale nawet tego czasu nie zawsze przestrzegał. Nierzadko zdarzało się, że sesja przyciągała się. Następny pacjent, który przyszedł na czas musiał więc czekać. Ponieważ było to zwykłe mieszkanie, nie było w nim poczekalni. Przychodzący pacjent kierował się do małej wnęki zasłoniętej kotarą, gdzie czekał, aż poprzedni analizant wyjdzie. W tej sytuacji nie zawsze udało uniknąć kontaktu między pacjentami, przynajmniej słuchowego. Ponadto sytuacja taka zwiększała oczywiście szansę, by następna sesja też była przedłużona. W sumie widać było konsekwencje nietrzymania się ścisłych granic. Ich elastyczność stwarzała wrażenie permisywności i plastyczności, czynników niewątpliwie ważnych w procesie analitycznym. Z drugiej strony jednak stanowiło to pewną dowolność, a także mogło to być odbierane jako sugestia, że nieuniknione, realistyczne ograniczenia sa zbyt okrutne i sztywne, i że muszą być łagodzone poprzez pewną manipulację.

 

Oczywiście były to moje późniejsze refleksje. Akceptowałem realia tej sytuacji analitycznej. Niewygody nie były aż tak znaczne, a brak sztywności oraz przyzwalająca atmosfera raczej mi odpowiadały. Pozwalały korygować pewne aspekty mojego usposobienia i moich też obaw w stosunku do figury posiadającej autorytet. Z ulga przyjmowałem doświadczenie, w którym nie czułem nietolerancji, sztywności i obsesyjności, tak charakterystycznych dla mojego ojca. Nie było więc dziwne, że w języku jaki mówiłem o swoim analityku z czeskimi kolegami, nie określałem go jako analitycznego ojca, co było dość powszechnie w tym środowisku przyjęte, ale nadałem mu mój własny termin Dědeček (Dziadunio). Tak też nazywaliśmy go w naszych rozmowach z żoną. Był to odnośnik do mojego dziadka, którego wspominam ciepło i który był dla mnie postacią życzliwa, troskliwą, a przy tym liberalna i nawet niekonwencjonalną.

 

Nie znaczy to oczywiście, by dr Kučera nie stanowił dla mnie znaczącego autorytetu, w stosunku do którego ujawniały się w przeniesieniu najrozmaitsze uczucia; nie prowadziło to też do prywatnej, poza analitycznej relacji z nim. Natomiast jego cechy osobiste pozwoliły mi zaakceptować realia jego osoby jako przekonujący dowód, że pozytywne cechy osobowości analityka, a zwłaszcza życzliwość, autentyczność i humanizm, są wartościowe i mogą mieć istotne znaczenie w jego pracy i w postawie analityka.

 

Przyjmujemy, że sposób, w jaki analityk traktuje granice sytuacji analitycznej jest wyrazem jego stylu pracy i odzwierciedla jego osobowość. Mogłem się też przekonać jaki na to wpływ może mieć również historia analitycznego rozwoju, kiedy zapoznałem się bliżej z analitykiem mojego analityka - doktorem Dosužkovem. Różnili się oni nie tylko wyglądem: dr Kučera był wysoki, postawny, choć w sposób nienarzucający; miał w obyciu coś przystępnego. Dr Dosužkov był niewysoki i jakby twardszy, bardziej dominujący i strukturujący sytuację; stwarzał też wrażenie większego dystansu. Dosužkov traktował granice znacznie bardziej sztywno, można nawet powiedzieć z pewnym skąpstwem. Godzina analityczna miała u niego 45 min, a “godzina” następnego pacjent, albo superwizanta, zaczynała się natychmiast, tak, że w efekcie czas właściwego kontaktu był jeszcze krótszy. Kučera przestrzegał płatności za sesje i nie przyszłoby mi do głowy, bym, nawet w świetle mojej wyjątkowej sytuacji, mógł spodziewać się jakichś ulg. Nie miałem jednak wrażenia nadmiernej skrupulatności ani przywiązywania wagi do pieniędzy jako wartości samej w sobie. Honoraria były raczej wyrazem realistycznych aspektów settingu definiującym charakter związku między analitykiem a analizantem. Ale mogłem też przypuszczać, że gdyby moja sytuacja finansowa zasadniczo się zmieniła, mogłoby to być przedmiotem rzeczowych negocjacji. Trudno byłoby mi to wyobrazić sobie w stosunku do Dosužkova, który dawał wrażenie odmiennego podejścia do finansów. Z tego co wiem, wymagał on od pacjentów, by płacili mu za cały miesiąc z góry, podkreślając w ten sposób, można by sądzić, pewną nieustępliwość i potrzebę gwarancji finansowych. Mogło to sugerować jak gdyby przywiązywanie mniejszej wagi czy pewien brak zaufania do samej istoty związku analitycznego.

 

Porównując te dwa style, tak wyraźnie odmienne, trudno było nie dostrzec, że płynność i niekonwencjonalność w traktowaniu granic przez doktora Kučerę, podkreślała jego odmienność od jego analityka. Było to tak jak gdyby nadmiernie kompensujac sztywność i wstrzemięźliwość Dosužkova, Kučera poprzez swój sposób działania chciał pokazać, że jest on szczodry, otwarty i wychodzący naprzeciw, w przeciwieństwie, i być może w opozycji, do swojego analityka.

 

Obserwacje te miały dla mnie oczywiście znaczenie, kiedy wypracowywałem swój sposób prowadzenia analiz, definiując swoje podejście do granic i szukając własnego stylu. Podejście doktora Kučery wydawało mi się bardziej naturalne i było mi osobiście bliższe niż postawa doktora Dosužkova, u którego miałem później superwizję. Zrozumiałe, że swój sposób pracy modelowałem początkowo na swoim analityku, i traktowałem granice w podobny do niego sposób. Stopniowo jednak nabierałem przekonania, że jest w tym coś co nie odpowiada, nie tylko mojemu usposobieniu, które chyba bardziej wymagało ścisłości, ale także mojemu rozwijającemu się rozumieniu sytuacji analitycznej, stosunku do której doceniałem znaczenie wyraźnych i przestrzeganych granic.

 

Dr Kučera miał szeroką wiedzę analityczna i czerpał inspirację z różnych źródeł. Poza tym, już z własnych powodów, przywiązywał wagę do naturalności analityka i do wyrażania przez niego pozytywnych aspektów własnej osobowości. Teoretycznie pasowało to do sformułowań Ralpha Greensona, których w swoim podejściu do analitycznej relacji opierał się na rozróżnieniu pomiędzy jej aspektem przeniesieniowym, a jej częścią zorientowaną na rzeczywista współpracę z analitykiem, którą nazywał working lub therapeutic alliance. Rozróżnienie to zakładało istnienie dostatecznie zorganizowanego i zdolnego do współpracy Ego pacjenta, a także opierało się na zaufaniu do umiejętności analityka, który dając wyraz zorientowanej na rzeczywistość współpracy z pacjentem, potrafił jednocześnie pracować z przeniesieniem. Było to nośne i eleganckie sformułowanie.  Można wątpić jednak, czy było ono przydatne w sytuacjach, w których rozróżnianie miedzy fantazja a rzeczywistością nie było oczywiste i w których problem utrzymania granic wymagał analitycznych interwencji. 

 

Historia Greensona może tu być zarówno ilustracja problemów wynikających z braku utrzymania granic jak i poważnym ostrzeżeniem. Przypuszczam, że sprawa Greensona mogła nie być wówczas znana doktorowi Kučerze. Tym niemniej był on świadom problemów tego rodzaju. Mówiąc kiedyś o swoich wrażeniach z jednego z kongresów IPA krytycznie i z przekąsem wyrażał się o analitykach, którzy nie przestrzegali granic w sensie seksualnym, a nawet wykorzystywali swoją pozycję do szukania związków z dużo młodszymi kobietami. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na podstawie mojej znajomości doktora Kučery, wierzę, że w przeciwieństwie do Greensona, potrafił on wykorzystywać to sformułowane przez Greensona rozróżnienie w sposób bardziej konstruktywny. Doświadczyłem przykładów, w których dopuszczał on rodzaj kontaktu, który wychodził poza na ogół przyjmowaną zdystansowaną postawę analityczną i mógł potencjalnie prowadzić do naruszania granic. Ku mojemu zaskoczeniu odpowiadał czasem na moje pytania osobiście dotyczące jego osoby. Kiedy moja żona przyjechała odwiedzić mnie w Pradze zaprosił nas razem na herbatę. Nie krył też swoich opinii, np. na temat podejść analitycznych, których nie poważał. Do takich należało kleinowskie, o którym miał zdecydowanie negatywną opinię i moje próby rozważań w tych kategoriach raczej ucinał. Tym niemniej w tym wszystkim miało się poczucie rzetelności, wierności własnym przekonaniom i trzymania się zasad. A także, co jest ważne z analitycznego punktu widzenia, nie miałem wątpliwości, że Dr Kučera jest stosunku do mnieprzede wszystkim analitykiem, który w swoich działaniach kieruje się rozumieniem ważności i integralności procesu analitycznego. 

 

Była to lekcja ważna dla mnie z kilku względów. Kiedy niebawem sam zacząłem prowadzić analizy w Warszawie, odbywało się to warunkach, w których granice sytuacji analitycznej musiały być stale rozważane i redefiniowane. W moim środowisku wszyscy się mniej lub bardziej znali, toteż jeśli nawet unikało się kontaktów czysto prywatnych, z konieczności trudno było zachować anonimowość i dystans. 

 

Ponadto stykałem się już, i miałem doświadczyć tego później, i to u osób dla mnie znaczących, z naruszeniami granic terapeutycznych. Do naruszeń tych dochodziło na gruncie, który początkowo wydawał się reprezentować atmosferę liberalizmu i swobody, przeciwstawienie ograniczającej i represyjnej ortodoksji. Niestety, czasem zbyt późno, okazywało się, że była to fasada, za którą w rzeczywistości działała destrukcyjna para narcyzmu i omnipotencji.

 

Analiza była dla mnie niewątpliwie doświadczeniem głęboko osobistym. Faktem jest, że celem moim było również uzyskanie kwalifikacji analitycznych, natomiast analiza prowadzona była poza oficjalnym systemem szkoleniowym i bez struktury instytutu. W związku z tym aspekt personalny nie podlegał wpływom, których często trudno jest uniknąć w warunkach zinstytucjonalizowanego treningu. Wprawdzie nie miałam wyboru jeśli idzie o formę treningu, ale dokonałem wyboru analizy jako takiej, i to pokazało mi namacalnie jej znaczenie w procesie własnego rozwoju. Mój wybór nie był narzucony — wynikał z przekonania o wartości procesu, który pozwalał mi zagłębić się we własne procesy emocjonalne i nieświadome. 

 

Aby mieć analizę, i później by kontynuować trening musiałem się zdobyć na znaczny wysiłek . Przekonywałem się w każdym wypadku, że wysiłek ten się się opłaca, że efekty tych działań są proporcjonalne do autentycznego zaangażowania. A także, że prawdą jest stwierdzenie, używane jako cliché: “no pain, no gain”. A doświadczenie analityczne na pewno nie jest bezbolesne. 

 

Intensywności sprzyjał także sposób, w jaki moja analiza się odbywała, zwłaszcza w pierwszym okresie, kiedy była ona przez czas dłuższy moją główną aktywnością. Jej stałym elementem były intensywne sny, które rzeczywiście otwierały trakt to nieświadomości. Później, kiedy przyjeżdżałem na parę miesięcy analizy intensywność wynikała z motywacji, by maksymalnie ten czas wykorzystać. W dalszych latach, kiedy czas moich przyjazdów stopniowo się zmniejszał, coraz większą rolę odgrywał też sam proces, który, jak coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, nie ograniczał się tylko do godzin spędzonych w Pradze na kozetce. W końcowym okresie, kiedy przyjeżdżałem na parodniowe wizyty, mieliśmy półtora godzinne sesję, ale właściwie można by powiedzieć, że wówczas doktor Kučera, nadal pełniąc rolę analityka, zajmował też w pewnym sensie postawę superwizora w stosunku do procesu analizy, która prowadziłem sam ze sobą. Myślę że takie zapoczątkowanie tego procesu było pomocne i nadało wagę i znaczenie jego kontynuacji. Przypuszczam też, że taki proces samo analizy jest ważny dla każdego analityka i nigdy nie powinien być zaniechany. 

 

Jeśli idzie o przeniesienie to zagadnienie to jest bardziej złożone. Dr Kučera przywiązywał odpowiednią wagę do przeniesienia i uwzględniał je w swoich interpretacjach. Jego podejście było bardziej tradycyjne i nie traktował on przyniesienia jako “sytuacji całkowitej” (w rozumieniu Melanie Klein i Betty Joseph. Tym niemniej, czujnie słuchał on materiału całej sesji. Demonstrował to dokonując pod koniec sesji niejako jej przeglądu: komentował jej treść i przebieg, i wplatał w to interpretacje. Miało to znaczenie pomieszczenia (containment) i w tym sensie było pomocne. Metoda ta zmuszała jednak do dużego wysiłku analizanta, który tuż przed końcem sesji skłaniany był do tego, by przejść od nastawienia wolno skojarzeniowego do bardziej ogarniającego i skupionego. W początkowym, naśladowniczym okresie swojej pracy próbowałem stosować to podejście, ale doszedłem do wniosku, że mi nie odpowiada. Myślę, że może być ono czasem użyteczne w sytuacjach, kiedy takie pomieszczenie i ogarnięcie potrzebne jest pomieszanemu i pełnemu niepokoju pacjentowi. 

 

W sumie postawa analityczna doktora Kučery wyczuliła mnie na niesłychanie ważny aspekt podejścia  analitycznego, a mianowicie znaczenie receptywności, umiejętności słuchania oraz przywiązywania wagi do różnych i wszystkich doświadczeń w sesji.

 

Natomiast sposób, jaki on traktował rolą analityka jako rzeczywistej osoby może, moim zdaniem prowadzić do problemów. Doświadczenie dobrego obiektu jest na pewno ważne, zwłaszcza dla straumatyzowanych i deprywowanych pacjentów, pokazując im, że możliwe jest pozytywne doświadczenie z inną osobą. Tym niemniej może stać się to zniekształceniem, a nawet nadużyciem w przeciwprzeniesieniu, jeśli analityk z własnych powodów stara się pokazać, że to on jest uosobieniem dobra, zrozumienia i empatii, kierując się przy tym niekoniecznie interesem pacjenta i jego analizy, ale własną narcystyczną potrzebą. 

Dr Ralph Greenson był ostatnim psychoanalitykiem Marilyn Monroe, a ich związek był złożony i kontrowersyjny. Zaangażował się głęboko w jej życie, przekraczając tradycyjne granice terapeutyczne i zacierając granice między lekarzem a pacjentem. Podczas gdy niektórzy postrzegali go jako zbawiciela, inni krytykowali go za przyczynienie się do jej zależności i potencjalne zaostrzenie jej problemów, np. uzależnienia od leków. Zob. też:

- Coen, S. J. (2007) Narcissistic Temptations to Cross Boundaries and how to Manage them. Journal of the American Psychoanalytic Association 55:1169-1190

- Kirsner, D. (2007) “Do As I Say, Not As I Do”:: Ralph Greenson, Anna Freud, and Superrich Patients. Psychoanalytic Psychology 24:475-486

kucera_edited.jpg

Dr Otakar Kučera (1906-1980) był czechosłowackim lekarzem, jedną z czołowych postaci czechosłowackiej psychoanalizy. Ukończył prawo na Uniwersytecie Karola i pracował jako urzędnik państwowy. Wykazywał zainteresowanie literaturą oraz teorią i krytyką literacką. Przyjaźnił się z wieloma artystami i był zaangażowany w praską awangardę tamtych czasów. Badając początki poezji, natknął się na psychoanalityczną koncepcję regresji. Koncepcja ta zaintrygowała go tak bardzo, że sam przeszedł psychoanalityczne doświadczenie z Bohodarem Dosužkovem. W rezultacie rozwinął zainteresowanie pracą psychoanalityczną i postanowił ukończyć studia medyczne, aby zostać psychiatrą i psychoanalitykiem.

Po ukończeniu studiów medycznych pracował jako lekarz podstawowej opieki zdrowotnej w kilku klinikach psychiatrycznych, a później praktykował jako psychoanalityk. Z czasem on i Bohudar Dosužkov stali się kolegami, dwoma głównymi psychoanalitykami szkolącymi w Czechosłowacji, którzy przez lata wychowali wielu psychoanalityków i teoretyków psychoanalizy w podziemnym instytucie psychoanalitycznym. Utrzymywał kontakty i korespondował z wieloma czołowymi analitykami. Jako psychoanalityk w sposób bardzo interaktywny, empatyczny i pełen szacunku wobec analizanta.

PRACA W SZPITALU

 

Po trudnym pierwszym roku warunki życia w Pradze stały się dla mnie nieco łatwiejsze dzięki temu, że udało mi się załatwić pozwolenie na pracę. Brzmi to w miarę prosto, i powinno być to bezproblemowe, zważywszy, że mówimy o bratnim kraju demokracji ludowej. W rzeczywistości jednak było to koszmarnie trudne, z racji tego, że jeśli idzie o zatrudnienie mnie jako psychiatry w Czechosłowacji operował swoisty catch 22: nikt mnie nie mógł zatrudnić bez zezwolenia z Ministerstwa Zdrowia, a Ministerstwo dałoby zezwolenie, gdybym miał już określone zatrudnienie. Przezwyciężenie tego impasu zajęło mi mnóstwo czasu i chodzenia po urzędach, ale w końcu zaowocowało dostaniem warunkowych obietnic na piśmie od dyrektora jednego ze szpitali psychiatrycznych, który za wstawiennictwem życzliwych znajomych oferował mi półetatowe zatrudnienie, co zapewniło zgodę ministerstwa. W ten sposób impas został przełamany.

 

Szpital mieścił się miejscowości Horní Beřkovice, położonej 30 km na północ od Pragi. Był to szpital rejonowy, który jak podobne szpitale w Polsce cierpiał na niedobór personelu. Brakowało psychiatrów, którzy by chcieli pracować na prowincji, ale poza tym problemem był dojazd. Mimo, że do Pragi było niedaleko, połączenie był fatalne: trzeba było jechać pociągiem, a potem jeszcze przesiadać się na kolejkę wąskotorowa, która chodziła bardzo rzadko. Bez własnego samochodu była to udręka. 

 

W mojej sytuacji była to okazja, której nie mogłem przepuścić. Zarobki były niezłe, była możliwość dyżurów, posiłków na miejscu i pokoju gościnnego. Musiałem jednak nie tylko zaakceptować niewygody dojazdów, ale przede wszystkim rozwiązać kwestię analizy, którą chciałem kontynuować, i to pięć razy w tygodniu. Dzięki wyrozumiałości i z pomocą doktora Kučery oraz za zgodą mojego nowego pracodawcy udało się wypracować rozkład, który to umożliwił, choć oznaczało to wahadłowe podróże między moim miejscem pracy a Pragą.

 

Ten sposób życia był raczej skomplikowany, ale sama praca w szpitalu nie była nadmiernie wyczerpująca, i była następnym interesującym doświadczeniem. Dostałem przydział do pracy na oddziale, który prowadził ordynator dr V. Był on „postępowym” psychiatrą i gdzie próbował wprowadzać podejścia psychodynamiczne. Oddział miał mieć strukturę społeczności terapeutycznej, w ramach których oferowane były zajęcia grupowe i terapia indywidualna, ta ostatnia w niektórych przypadkach z użyciem LSD. Oddział był koedukacyjny, przy czym kobiety w większości cierpiały na depresję, a mężczyźni leczeni byli na chorobę alkoholową, zwykle w zaawansowaną i często połączoną z psychozą. Jak można więc się spodziewać była to populacja pacjentów, których funkcjonowanie interpersonalne było zaburzone i dla których możliwości pomocy psychoterapeutycznej był ograniczone. Próby wdrażania więc takiego ambitnego programu wydawały się rezultatem życzeniowych intencji ordynatora. Rzeczywistość codzienna często nie była w stanie dopasować się do terapeutycznych postulatów, choć niewątpliwie aktywność, zainteresowanie czy rozmowy o problemach miały znaczenie dla wielu pacjentów, którzy w warunkach tradycyjnie prowadzonego działu pozostawieni byliby samym sobie.

 

Mnie uczestnictwo w takim programie odpowiadało, bo nie ograniczał mojej roli do lekarskich obchodów i podpisywania recept. Mogłem mieć bardziej znaczący kontakt z pacjentami, a także wykorzystywać swoje doświadczenia z pracy z grupami w Rasztowie. Powierzono mi też bardziej kontrowersyjne zadanie prowadzenia indywidualnej psychoterapii z użyciem LSD. Dotyczyło to chronicznych alkoholików, u których użycie LSD dawało jakoby rezultaty nieosiągalne w ramach zwykłej psychoterapii. Mimo, że przekonanie o wartości LSD w terapii na zachodzie już wygasło po okresie hippisowskim i eksperymentach Timothy Leary, w Czechosłowacji LSD było jeszcze stosowane w terapii, np. dość szeroko w ośrodku w Sadská (który też był mi znany, i w którym później też pracowałem) kierowanym przez psychodynamicznie nastawionego doktora H.

 

Mając pewna wiedzę na temat używania LSD zdawałem sobie sprawę z jego efektów, a także z ograniczeń i niebezpieczeństw. Nie miałem wątpliwości, że środek ten uruchamia głębokie warstwy psychiki prowadząc do najrozmaitszych, często zaburzających, manifestacji, przypominających stany psychotyczne. Ich konkretna halucynacyjna forma stawać się mogła jakby odrębną, oddzielona od codziennego przeżywania jakością. W związku z tym wykorzystywanie ich w pracy psychoterapeutycznej było problematyczne. Mogło prowadzić do skonkretyzowania oderwanych od rzeczywistych przeżyć i „pseudo-analiz”, jakie później widziałem w Sadská. 

 

Wielu pacjentów, którzy znaleźli się na oddziale doktora V. z powodu przewlekłego alkoholizmu zdawało się być poza zasięgiem psychologicznych oddziaływań ze względu na głębokie skutki nałogu w postaci inercji, zubożenia emocjonalnego i zmian osobowości. Alkohol był dla wielu z nich jedyną relacją jaka im pozostała. W tej sytuacji jakakolwiek próba dotarcia do nich i pobudzenia ich żywotności wydawała się tego warta. Stąd LSD.

 

Moje ograniczone doświadczenia jakie wyniosłem z tego typu podejścia terapeutycznego stosowanego na tym oddziale nie dostarczyły mi dowodów na jego skuteczność. W niektórych przypadkach prowadziły one rzeczywiście do kontaktu emocjonalnego z uprzednio niedostępnym pacjentem. Oferowano im jednak tylko kilka sesji; nie było możliwości kontynuacji i wykorzystania tego obudzonego emocjonalnego kontaktu, któremu często towarzyszyła regresja i pozytywne przeniesienie. Przekonało mnie to raz jeszcze o znaczeniu właściwych warunków, w których może rozwinąć się proces terapeutyczny mający rzeczywistą wartość dla pacjenta.

Czechosłowacja w latach 70.

 Dla mojej pracy w szpitalu nie bez znaczenia była sytuacja polityczna w Czechosłowacji, która oddziaływała na sprawy profesjonalne, a także osobiste. W owym okresie, który nastąpił po inwazji  w 1968 roku utrwaliły się znaczące i bolesne podziały społeczeństwa. Jego cześć, która zaangażowana była w praska wiosnę nie chciała zadeklarować lojalności w stosunku do nowego narzuconego reżimu i pozostawała w ukrytej opozycji do niego. Wielu z tych, którzy opowiedzieli się za Dubčekiem i wprowadzonymi przez jego zmianami prowadzącymi do “socjalizmu z ludzką twarzą” było teraz sankcjonowanych i prześladowanych. Nieraz tracili pracę, nie pozwalano im pracować we własnym zawodzie lub też zmuszeni byli przyjąć gorsze, czasem upokarzające warunki. Tryumfowali i rządzili ci, którzy się opowiedzieli się za nową władzą, wykorzystując to do swojego awansu i nieraz załatwiając porachunki osobiste. 

                Elementy tej sytuacji, łączące aspekty polityczne i osobowościowe, mogłem obserwować w małej społeczności szpitala psychiatrycznego, w którym przyszło mi pracować. Mój ordynator, dr V., w prywatnych rozmowach nie krył swojej opozycji do istniejącego systemu władzy i do komunizmu w ogólności. Oficjalnie utrzymywał jednak niski profil, dzięki temu udało mu się znaleźć pracę w tym prowincjonalnym szpitalu i nawet zachować stanowisko ordynatora. Traktowano go jednak z ostrożnością i podejrzliwością. Znaczne wpływy w szpitalu miał główny pielęgniarz, mocno osadzony w partii i w nowym systemie władzy. Pozycja dyrektora, wydawało się przyzwoitego człowieka, była słaba politycznie, a jego decyzje były korygowane i mitygowane przez komitet pracowniczy, który rządził główny pielęgniarz. W tym mikrokosmosie wszyscy ci, którzy mieszkali na miejscu dobrze się znali, tak, że polityczne różnice wpisywały się również w relacje osobiste. Miało się uczucie, że wszystkim patrzy się na ręce; ale w sumie jakoś to wszystko działało. Oczywiście problemy te mniej dotyczyły tych, którzy tylko dojeżdżali do pracy z Pragi, a jeszcze mniej takich outsiderów jak ja.

PSYCHOANALIZA - TRENING - LONDYN - WARSZAWA

 

Podejmując analizę zmierzałem do tego, by zostać właściwie kwalifikowanym analitykiem.  Zdawałem sobie sprawę, że powinno się to odbywać pod egidą IPA i według obowiązujacych kryteriów. Moje anspiracje popierał jak najbardziej dr Kučera, któremu, podobnie jak Dosużkovovi, zależało by jego analizanci stali się uznanymi kandydatami, a później analitykami. Wiem, że dr Kučera utrzymywał, z konieczności ograniczony, kontakt z władzami IPA, w ramach którego przekazywał on również informacje i zdawał sprawozdania o swoich analizantach, którzy stali się kandydatami. Tego typu reporting istnieje już w tylko bardzo nielicznych towarzystwach psychoanalitycznych. W tym przypadku było to jak najbardziej uzasadnione i pomogło mi to rozwijać później moje kontakty z IPA.

 

Przełomowy dla dla mojego, tak luźno ustrukturowanego, treningu, był rok 1975. W roku tym rozpocząłem analizę pierwszego pacjenta, pod superwizją doktora Dosužkova. Był to także rok, w którym, dzięki IPA i Towarzystwu Brytyjskiemu mogłem uczestniczyć w moim pierwszym kongresie psychoanalitycznym, który miał miejsce w Londynie.

 

Poprzedziła to wizyta w Pradze doktora Widlöchera. On, jako ówczesny sekretarz IPA wraz z doktorem Lebovici, który był prezydentem, okazali aktywne zainteresowanie rozwojem psychoanalizy w krajach bloku komunistycznego. Jego wizyta w Pradze miała charakter sondażowy. Spotkał się z analitykami i z grupa kandydatów, do których ja też należałem. Niektórzy z gospodarzy unaoczniali mu opresyjny charakter istniejących warunków politycznych, podkreślając wynikające stąd zagrożenia dla psychoanalizy i osób ją uprawiających. Widlöcher traktował to całkiem serio. Pamiętam jak idąc ulicą ze mną i Hanka Junova rozglądał się bacznie, czy nikt nas nie śledzi. 

 

Kontakt ten zaowocował, szczególnie dla mnie, ustaleniem relacji z IPA, dzięki czemu mogły się rozwinąć pozostałe elementy nieodzowne dla treningu. Pierwszym tego wyrazem było zaproszenie mnie na kongres do Londynu 1975 roku. Koledzy czescy niestety nie byli w stanie z zaproszenia skorzystać.

 

Kongres i sam Londyn zrobiły dla mnie ogromne wrażenie. Niemałym przeżyciem było dla mnie to pierwsze zetknięcie się z analitykami i z ich pracą na kongresie. W tym okresie nie byłem już trochę oczytany w psychoanalitycznej literaturze, i niektórych słynnych analityków znałem z nazwiska. Tutaj miałem okazję ich zobaczyć i słuchać ich prezentacji. Anna Freud miała wtedy jedno z jej ostatnich wystąpień. Miałem okazję zobaczyć w akcji charyzmatycznego kleinstę Donalda Meltzera. Różnice między szkołą freudowską i kleinowską nie mogły być bardziej uwidocznione niż w dyskusji, która miała miejsce w czasie sesji, gdzie referaty wygłosili on właśnie oraz dr Padel, który był freudystą. W dyskusji nie tylko zajęli oni krańcowe pozycje w sprawie tego samego przypadku, pierwszy podkreślając rolę matki, drugi ojca, ale atakowali siebie w sposób, który wydawał mi się szokujący. Po raz pierwszy doświadczyłem tak wyraziście artykułowanej kontrowersji pomiędzy analitykami, która jak się potem przekonałem operowała w towarzystwie brytyjskim w sposób nie tylko konfliktowy, ale także przyczyniając się do płodnej, twórczej atmosfery. W pamięci pozostał mi też Massud Khan, który prezentował się jak książę. Wygłaszając swój, dla mnie raczej ezoteryczny, referat o snach wystąpił w egzotycznym ubiorze, z naszyjnikiem na szyi.

 

Od bardziej anegdotycznej strony pamiętam wrażenie z przyjęcia, jakie wydał na cześć uczestników kongresu mer Londynu. Jak się dowiedziałem, był to tradycyjny dla analitycznych kongresów przyczynek od władz miast, w których się one odbywały. Przyjęcie było wystawne i miało miejsce we wspaniałym, uświęconym tradycją Guildhall. Stoły zastawione były znakomitym jedzeniem, ale trudno się było do niego dostać, bo analitycy, wygłodzeni pod koniec dnia, dosłownie się na nie rzucili. Podsłuchałem uwagę jednego z kelnerów, “They are greedy, aren’t they.” 

 

Jak widać bezpośrednie spotkanie się z analitykami dostarczyło mi interesujących obserwacji i doświadczeń, kontaktując mnie z rzeczywistością analityczną i pozwalając na pewne skorygowanie idealizacji. Te wszystkie wrażenia były raczej oszałamiające i częściowo trudne do ogarnięcia, tym bardziej, że mój angielski w tym czasie był dość ograniczony. Było to w sumie jednak doświadczenie znaczące w sensie politycznym,  analitycznym i dla mnie osobistym, zwłaszcza, że prowadziło do dalszych kontaktów. Szczególnie znaczące były dla mnie kontakty z brytyjską psychoanalizą, którą przez długi okres uważałem za wzorcową. 

✸ ✸ ✸

 

Wyjazd Janka Majewskiego w 1975 r. postawił mnie przed dylematem. Jednoczesne kierowanie całym Ośrodkiem i realizowanie moich planów związanych z psychoanalizą niełatwo było pogodzić. Obie drogi wymagały znacznego zaangażowania emocjonalnego czasowego, i, w mojej, sytuacji również geograficznego. Nadal kontynuowałem wyjazdy do Pragi, chodź już na krótsze okresy. Do tego dołączały się coraz bardziej inne wyjazdy zagraniczne wspomagane przez IPA, jako część mojego treningu.

 

Nastawiłem się coraz bardziej na konsekwentne rozwijanie i promowanie psychoanalizy. Ważną tego częścią była edukacja. Brakowało nam książek, ale na szczęście na moje ręce została przekazana biblioteka psychoanalityczna, która została scedowana po śmierci któregoś z z analityków brytyjskich. Był to całkiem substancjalny księgozbiór, który np. zawierało cenne angielskie wydanie Freuda w Standard Edition. Posiadanie takiej biblioteki miało znaczenie niebagatelne w ówczesnych warunkach Polski. Dla ilustracji, poprzednio, o ile wiem, jedyny dostępny egzemplarz Standard Edition znajdował się w bibliotece Zakładu Psychologii Akademii Medycznej. Biblioteka ta też pochodziła z donacji, w tym przypadku zmarłego psychologa prof. Bogdana Zawadzkiego, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych.

 

Dostęp do literatury psychoanalitycznej pomagał mi w moich studiach, a także w prowadzeniu seminarium psychoanalitycznego, na które przychodzić mogli wszyscy zainteresowani psychoanaliza. Dyskutując zagadnienia psychoanalityczne staraliśmy się też różnicować psychoanalizę i psychoterapię, w tym grupowa, czego do tej pory nie poświęcaliśmy dostatecznej uwagi, także jednocześnie pokazywać skąd się biorą inspiracje myśli psychoanalitycznej i związki między różnymi podejściami. Zetknięcie się z literaturą a zwłaszcza doświadczenia jakie wynosiłem z kolejnych wyjazdów otwierały mi oczy na różnorodność podejść psychoanalitycznych, oraz napięcia i kontrowersje wynikające z tych różnic.

 

W owym czasie nie było jeszcze ustanowionego systemu organizacyjnego, który zajmowałby się rozwojem psychoanalizy z Europie Wschodniej. Nastał znacznie później w formie instytutu, który założyła i prowadziła przez czas dłuższy Han Groen-Prakken. Pierwszym bardziej sformalizowanym sygnałem tego było stworzenie przez ówczesną administrację IPA (którą kierowali, jak wspomniałem, drs Lebovici i Widlocher) małego komitetu właśnie do spraw psychoanalizy w krajach bloku wschodniego, z których tym czasie uwzględniano Węgry, Polskę i Czechosłowację. Przewodniczącym tego komitetu był dr John Klauber z Londynu, a sekretarzem dr Leupold-Loewenthal z Wiednia.

 

Zaangażowanie i aktywność tych dwóch osób przyczyniły się znacznie do rozszerzenia się wpływu i zasięgu psychoanalizy w naszych krajach. Dzięki nim mój dalszy trening mógł być kontynuowany poprzez kontakty zagraniczne z Zachodem, które inaczej byłyby niedostępne. Ich pomoc zaczęła obejmować również inne osoby z naszego kręgu.

 

W zaawansowanym okresie mojej analizy zacząłem przyjmować pacjentów analitycznych. Dopóki jeszcze jeździłem do Pragi korzystałem z tej okazji, żeby przedstawiać ich do superwizji doktorowi Dosużkovowi. Zasadniczym z nich był mój pierwszy pacjent analityczny, którego prowadziłem aż do mojego wyjazdu w 83 roku, a więc prawie 8 lat. Były to początki mojej pracy analitycznej i praca z tym pacjentem nie była łatwa. Na pewno przydałoby się mi więcej doświadczenia, ale to na pewno można powiedzieć o wielu przypadkach analiz treningowych, czy jak się to w Pradze mówiło kontrolnych. Superwizja z dr Dosużkovem na pewno mi pomogła w stawianiu pierwszych analitycznych kroków. Jednak nie była ona bardzo inspirująca, czy to ze względu na jego podejście teoretyczne, czy też jego styl. Jego orientacja teoretyczna była osadzona w tradycyjnej freudowskiej analizie, i formułowana w raczej suchych, abstrakcyjnych terminach. Mało w tym było miejsca na żywsze zaangażowanie w atmosferę przeniesieniową tu-i-teraz, co dla mnie nabierało coraz większego znaczenia, zwłaszcza kiedy zetknąłem się z pracą innych analityków. Poza tym dr Dosużkov wypracował własną koncepcję odrębnej jego zdaniem kategorii nerwic przeniesieniowych, które określił nazwą skoptofobii. Obejmowały one różne formy tzw. fobii socjalnych, które skupiały się na wyglądzie i zachowaniu, jak dysmorfophobia czy erythrophobia (lęk przed czerwienieniem się) itp., którym towarzyszyły zahamowania, izolacja emocjonalna i w których znaczącym afektem był wstyd. Pacjenci byli z reguły wycofani i nastawieni obronnie, co przyczyniało się do trudności w ich analizach. Koncepcje doktora Dosużkova wydawały się zborne i były przekonująco argumentowane. Jednak, mimo że mój pacjent, którego prowadziłem pod jego superwizją wydawał się do podobnej kategorii pasować, podejście doktora Dosużkova jako się nie sprawdzało. Musiałem szukać własnych dróg do zrozumienia tego pacjenta od strony całości jego przeżyć i jego głęboko narcystycznej osobowości. 

 

Patrząc retrospektywnie, przypuszczam, że był to przykład jak rozciąganie teorii, w tym przypadku freudowskiej, na zjawiska, które wymagają innych objaśnień, możesz być jałowe, jeśli zgoła nie mylące. Jak pokazał rozwój psychoanalizy, dopiero gdy rozpoznanie np. głębszych zaburzeń osobowości i problematyki psychoz poprzez nowe wglądy doprowadziło do odmiennych sposobów ich zrozumienia możliwe były efektywne zmiany w praktyce analizy z tymi pacjentami. Powtarzało się to na kolejnych etapach rozwoju, gdzie za każdym razem odkrywanie nowych faktów i zjawisk wymagało zmiany zarówno sposobu myślenia jak i podejścia praktycznego. Tkwienie w ustalonych schematach i niemodyfikowalnych teoriach zawsze stanowiło w tym przeszkodę, jak to przekonująco demonstruje Bion.

 

Na następnym etapie, od 1978 roku, od kiedy zakończyłem analizę i przestałem jeździć do Pragi, superwizja i dalsze szkolenie opierały się na wyjazdach zagranicznych, które były możliwe dzięki pomocy IPA. Byłem zapraszany na kolejne kongresy, co było dla mnie nieocenioną sposobnością do w kontaktu ze współczesną psychoanalizą, z psychoanalitykami i z kandydatami. Na kongresie w Nowym Yorku w 1979 roku, a ściśle mówiąc na  pre-kongresie IPSO przedstawiłem referat “Problemy treningu psychoanalitycznego w krajach, w których nie ma formalnych instytutów” (Lapinski, 1979). Referat spotkał się z reakcją, która była mieszanką niewątpliwego zainteresowania oraz kompletnego niezrozumienia. Kandydatom, w większości amerykańskim, których ściśle przepisany trening odbywał się w ustalonej strukturze instytutów nie mieściło się w głowie, jak można stać się psychoanalitykiem będąc pozbawionym takiego zaplecza. Poza tym nie byli oni sobie w stanie wyobrazić, jak w ogóle można myśleć o psychoanalizie w krajach komunistycznych. Ta trudność nie powinna dziwić, biorąc pod uwagę ówczesne czasy, kiedy żelazna kurtyna zaciągnięta po wojnie, mimo pewnych modyfikacji, jeszcze się zasadniczo nie rozluźniła. Do dziś trudno jest wytłumaczyć, szczególnie ludziom z Zachodu szczególną logikę rzeczywistości PRL, realia “podwójnego” socjalizmu. Z jednej strony psychoanalizę się potępia jako burżuazyjną ideologię, i poza tym jest partia, rząd, nomenklatura, a brak jest swobód demokratycznych i wolności słowa. Z drugiej strony, istnieje działalność, która jest właściwie psychoanalizą, ale nikt jej nie nie kontroluje, a o szykanowaniu nie ma mowy. Jest pewien kredyt zaufania do osób na uznanych stanowiskach, od których wymaga się spełniania jedynie wymogów formalnych i przestrzegania prawa. Indywidualnie mogą oni rozwijać działalność, która, o ile nie ma charakteru jawnie politycznego, pozwala na nowe sposoby pracy i nawet na kontakty z Zachodem. Przykładem tego moja kariera. 

 

Warto jednak przypomnieć , że jeśli idzie o indywidualne losy, każdy z nas musiał sobie znaleźć własną drogę żeby móc się rozwijać. Trzeba było w tym wykazy zapobiegliwość zapobiegliwość i umiejętność takiego wykorzystywania istniejącego systemu, żeby nie tylko się nie narazić, ale też móc realizować swoje cele, nie sprzedając się temu systemowi. I to jest skomplikowana prawda o tamtej Polsce, którą, wydaje mi się, w teraźniejszej Polsce czasem już trudno jest zrozumieć.

 

Punktem odniesienia w moim rozwoju psychoanalitycznym stał się dla mnie Londyn. Tam rezydował dr John Klauber, który aktywnie zajmował się mną i innymi kandydatami z ramienia IPA. Zorganizował on dla mnie dwie superwizje w Londynie, z których korzystałem regularnie; odwiedzałem Londyn tak często i na tak długo jak tylko mogłem. Przy tych okazjach uczestniczyłem czasem w konferencjach organizowanych przez British Society. Miałem też sposobność poznania londyńskich analityków i nawiązania też przyjaznych kontaktów, co później miało mi bardzo pomóc w czasie późniejszego pobytu w Londynie na drodze do Australii. 

 

Londyn był oczywiście sam w sobie fascynującym pełnym życia miastem, różnorodnym etnicznie, z bogatą kulturą i interesującą historią. Czułem się w Londynie dobrze. Mogło to być związane tak z moim entuzjazmem dla miejsca, jak i z podziwem dla psychoanalizy w wydaniu brytyjskim. Wydawało mi się, że psychoanaliza w Anglii oddawała istotę tego co wówczas zaczęło mi się jawić jako właściwa, czy prawdziwa - i postępowa - psychoanaliza. Była to przede wszystkim psychoanaliza odnosząca się do bezpośrednich i możliwie najgłębszych doświadczeń. Nie oznaczało to jednak braku pracy koncepcyjnej. British Society było przecież terenem gdzie w pasji dyskusyjnej zderzały się teorie Freuda i Melanie Klein, gdzie formułowali swoje nowatorskie koncepcje Winnicott i Bion, skąd wywodziły się prace wielu innych znaczących psychoanalityków. Dla mnie sprawdzało się to w bezpośrednim doświadczeniu superwizji, w kontaktach z analitykami brytyjskimi i ich praca. Wspólnym i zasadniczym dla mnie elementem różnych podejść - freudowskiego, kleinowskiego i niezależnego - było, przy istnieniu oczywiście istotnych różnic a zarazem wzajemnej proliferacji, przywiązywanie uwagi do faktów klinicznych w sytuacji tu-i-teraz, rozpatrywanie całości osoby pacjenta, autentyczne zaangażowanie i humanizm. Podziwiałem też klimat dyskusyjny, w którym nie unikało się kontrowersji, przeciwnie, były one otwarcie debatowane, nawet w ostry sposób, ale prowadziło to przeważnie do konstruktywnych rezultatów. W moim poczuciu stworzyło to jednolity, a zarazem wielowymiarowy obraz psychoanalizy.

 

Moja superwizja z analitykami brytyjskimi pokazała mi sposób pracy, z którego się mogłem uczyć, ale nie skłaniała do naśladownictwa. Oczywiście wiele pracy musiałem włożyć sam w swój rozwój kliniczny. W czasie tych moich wyjazdów starałem się korzystać maksymalnie ze wszystkich doświadczeń. Na kongresach i konferencjach dowiadywałem się sporo o pracy analityków w innych krajach. Trudno mi było czasem zrozumieć i zintegrować różnorodność zaprezentowanych podejść, zwłaszcza że nie miałem odniesienia do instytutu, ani grupy innych kandydatów, z którymi mógłbym te problemy dyskutować. Niedostatek ten częściowo kompensował fakt, że nie byłem poddany wpływom, jakie, jak się przekonałem, często operują w organizacjach psychoanalitycznych i zmuszają do konformizmu, a w gorszych przypadkach indoktrynują i hamują niezależne myślenie.

 

Miałem jednak nadzieję że moja działalność w Polsce, wraz z tymi których mogli się do niej dołączyć, doprowadzi do powstania grupy analitycznej - i w konsekwencji do rozwoju psychoanalitycznej organizacji. Zalążkiem tej grupy mogły być na razie osoby, które miały analizy za granicą. Oprócz Janka Malewskiego i mnie, zaliczał się do nich dr Zbigniew Sokolik. Prowadził on jednak swoją działalność niezależnie i osobno, bez kontaktu z naszą grupą; nie wiem jakie były jego relacje z IPA. (Odnosi się  to również do innych osób z jego kręgu) Następną osobą była Katarzyna Walewska, która również pracowała w Rasztowie. Odbyła ona analizę w Paryżu i stała się łącznikiem z francuską psychoanalizą, którą propagowała na gruncie polskim. Miałem w niej oparcie, i oprócz przyjaźni łączył nas wspólny cel: rozwój psychoanalizy w Polsce. Narazie, oprócz codziennej działalności zawodowej i szkoleniowej na terenie zespołu Rasztowa, prowadziliśmy psychoanalityczne seminarium, które było otwarte dla osób zainteresowanych psychoanalizą. Niektórzy z nich podjęli analizę u mnie, z moją i ich nadzieją, że zostaną analitykami.

 

Ważnym wydarzeniem był dla nas przyjazd do Warszawy wyżej wymienionych przedstawicieli IPA — dr Klaubera i dr Leupold-Loewenthala. Zorganizowaliśmy specjalne zebranie naszej grupy seminaryjnej z ich uczestnictwem. Na spotkaniu tym przedstawiłem swój referat z Nowego Jorku. Wygłosiłem go ze względu na gości po angielsku, a koledzy, nieznający tego języka, słuchali polskiego tłumaczenia w nagraniu magnetofonowym. 

bottom of page