Studio Michała Łapińskiego

Litania dla kata
Kat śmierdzi cebulą
i ocieka potem
mamrocząc litanię do uciętej głowy
nad którą tak się utrudził
Pobłogosław katu
Ślina leci mu z pyska
i w brzuchu mu burczy
tyle krwi, tyle krwi, a on bez obiadu
a musiał ciężkim mieczem rąbać
Zmiłuj się nad katem
W nocy spać nie może i leży
z oczyma otwartymi w ciemność
słyszy chrobot szczurów pod dachem
i wpada w przepaść bez dna
Módl się za katem

Iwana Karamazowa konszachty z diabłem
Toż to istne szaleństwo, bracie Iwanie,
żeś się wdał z diabłem w rozmowy.
To że diabeł istnieje nie jest żadnym powodem,
by ten fakt uwiarygodniać
i by jestestwo jego ciałem się stało.
Myślałeś, Iwanie, że diabła przechytrzysz,
że ten naiwny jegomość w połatanym surducie
jest tak pochłonięty zło-czynieniem,
że da się łatwo oszwabić i za niską cenę
weźmie na siebie całą twoją podłość,
nienawiść i pogardę.
Na cóż mi ta dusza, — myślałeś sobie —
Mała i nic niewarta, tylko z nią kłopoty;
pozbędę się jej i zyskam za bezcen
bezkarność i całkowitą wolność od sumienia,
a przecież piekła i tak nie ma —
Hulaj dusza!
Przeliczyłeś się, Iwanie, przeliczyłeś.
Połatany surdut przykryła purpurowa szata.
Jego Świętobliwość Inkwizytor
celebruje nowa wiarę i rozdaje odpusty.
Naród wyśpiewuje jego chwałę,
modli się pod jego figurą,
a niedowiarków i odmieńców pędzi na stosy.
Lecz ty, bracie Iwanie, nie oczekuj jego łaski,
bo wiesz zbyt wiele, znasz sekret jego słabości
i zbyt dobrze pamiętasz jego nędzny surdut.
Diabelskie nasienie!
Ale pewnie jednak możesz żyć bez obaw,
bo te wszystkie twoje podłości
tak naprawdę są nader mizerne —
napewno nie warte ognia piekielnego
ani nawet drewna na porządny stos.

Matka Natura
Powiadają, ze natura jest bezgrzeszna,
jeśli prześladuje to niechcący,
gdy zabija to nie dla przyjemności,
nie cieszy się naszym nieszczęściem.
Choć zęby ma zakrwawione woła, — To nie ja!
To nie ja! Wyjaśnia, — Ja przecież bym nie gryzła
swoich własnych dzieci
jak maciora zdurniała w połogu.
Tak naprawdę to nie ja was zrodziłam,
to wyście mnie urobili na swe podobieństwo
na wampira bez rozumu i skrupułów,
na matkę bezeceństwa, na królową obżarstwa.
Milczę nie dlatego, ze mówić nie umiem,
lecz bo już wszelką nadzieję straciłam
i już mnie nie obchodzi co się z wami stanie,
a może nawet raduję się skrycie,
że w końcu was spotka zasłużona kara —
przez was na własną szyję upleciona pętla
zdusi was
i w pustyni milczących kamieni
legniecie.

Polowanie na motyle
Goniliśmy motyle po słonecznej łące
łapaliśmy je w ogrodzie
na różach i peoniach
ich wabiące kolory trzepotały się drżące
w naszych siatkach schwytane
fantasmagorie.
Ojciec z rozwianym włosem dogonił admirała
już go ma w potrzasku, już biegnie za następnym.
Mama za nim zziajana pawika dopadała,
lecz jej uciekł, występny.
Nam dzieciom wyprawa całkiem się udała
ja złapałem rusałkę, Zuzia pazia królowej
choć niechcący urwała mu głowę.
Gdy rodzina z tryumfem do domu powróciła
nastał czas pracowity chloroformu i szpilek
wspólny żmudny wysiłek dał początek kolekcji —
w mahoniowych gablotach zastygły duchy barwne:
cudy natury w rzędach mumifikatów -
piękne kolumny cmentarne.

Otwieramy ogródki
1.0
Znów otwarte ogródki, więc cieszymy się słonkiem
popijamy koktajle z wymuszoną beztroską.
Dzisiaj zmarło sto osób, a w Brazylii tysiące,
lecz na twarzach na słońce wystawionych nie widać
szarych śladów niespania, ponurości ukrytej
ani strachu co jak wielkim głazem zgnieść mógłby
radość, gdyby zmarli wstali z grobów i przyszli
do tej modnej kawiarni, nieproszeni i mściwi.
Gdzieś są pewnie pogrzeby, lecz zawodzeń żałobnych
tu nie słychać i można zaplanować wakacje
podążając już w myślach do Włoch lub do Chorwacji
a tam grobów nie będzie, ani też kobiet w czerni,
bo schowane po domach, by nam nie psuć nastroju
i byśmy tam wydali wytęsknione dolary …
Więc siedzimy w ogródku, sącząc sine campari
patrząc w słońce
zbolałe
przez łzy.
2.0
Znów mijamy się w maskach, czarnych albo ozdobnych,
i patrzymy spode łba, czujnie i podejrzliwie
jak wilki, co nie wiedzą, z której strony i kiedy
wyskoczy ze zgrzytem zębów
pysk morderczy
by wydrzeć z gardła dech.
Suną szare obłoki niebem zapowietrzonym
z drzew jeszcze nie umarłych spadły już wszystkie liście
na ziemię obolałą, pełną gruzłów i blizn
gdzie przeleżą pod śniegiem zimę całą,
by wiosną
odrodzić się pleśnią brunatną.
Pogrążony w modlitwie kapłan kładzie swe ręce
na czaszce odgrzebanej w wilgotnej, dusznej krypcie,
gdzie leżała przez wieki, aż teraz przyszła pora,
by oddać hołd tamtemu co zgnił i nie zmartwychwstał
i dać mu tron,
by nie myśleć
o piętrzących się zwłokach.

Był sad
“Był sad” — te słowa wieszcza, rodzime i proste,
przywołują z pamięci niekwestionowany
obraz stałości czasów i sielskości bytu,
spokoju drzew i warzyw w historyji cieniu
rosnących, i chronionych przed zawziętym słońcem,
którego gniew karzący ściągają na świat
podłość, chciwość oraz mózgów rozpasanie.
„Był sad, drzewa owocne” — słowa jakże słodkie
wspomnieniem mleka matki, snu objęć i szumu
gałęzi listnych szczodrze obwieszonych
beztroską owocową, soczystą i wonną,
która gdy tylko wpadnie w chętne dłonie
rodzi pożytek wszelki i placek jabłeczny.
„Spodem grzędy” przynoszą czerwień pomidorów
i żółcień dyni świecących w morzu zieloności
kopru, sałaty, kapust napęczniałych —
dorodnych nośników cnót uniwersalnych,
pożywnych wytworów zapobiegliwości.
Był sad, lecz go już nie ma, bo przyszły zawieje
i wyrwały stare pnie przez lata osłabiane
z korzeniami, i sad tak ogołocony
był wydany na pastwę żywiołów i łakomych bestii
co wyrywają, jedzą, wyrzucają, plują,
i nie chcą znać znoju sadzonek i zbiorów.
Był sad — a teraz to ugór, po którym wiatr pędzi,
tumany pyłu zasypują brunatną pokrywą
pokrzywy i osty, kąkole i szalej.
Wynędzniałe stwory w resztkach uniformów
lub opatulone w podarte sztandary
grzebią w ziemi szukając jadalnych korzeni,
lecz znajdują tylko kostki polnych myszy
i biją się o ostatnie liście zielska.
Pokrzywy dłonie palą, osty kłują stopy.
Sąd ostateczny będzie już niedługo.
Panbóg z Malibu


Koi go szum oceanu,
lekka bryza głaszcze
jego długie sploty i opalone lico,
piña colada chłodzi
na tarasie wśród palm i kaktusów.
Czarę jego serca wypełnia po brzegi
współczucie i troska
o ludzkość.
Widzi wyschnięte piersi matek,
dzieci o wielkich głowach
i rozdętych brzuchach
umierające w Sudanie i Etiopii.
Ziarno unurzane we krwi
nie nadaje się na chleb,
w kraterach po wybuchach bomb
rodzą się potworki.
Na spienionych czarnych rumakach:
Megalomania, Chciwość, Głupota, Nienawiść
pędzi czterech jeźdźców apokalipsy:
Susza, Głód, Zaraza i Wojna.
Kwartety zagłady na codzień
grają asonansowe requiem;
Mozart umarł;
Lenin wiecznie żywy;
Shit happens.
A on rozczesuje swoje kręte sploty
pociągając piña colada
z kryształowego kielicha
współczucia,
który dawno się przelał.